Archiwa tagu: recenzja

Overkill – Ironbound

overkill ironboundW zeszłym roku nasz kraj odwiedziła wielka czwórka thrashu. Ale czy to na pewno jest czołówka kapel thrashowych dzisiejszych czasów czy może lecą na opinii wyrobionej dawno temu? Metallica pogubiła się po wydaniu „…and justice…”. Slayera nigdy nie lubiłem. Anthrax moim zdaniem znalazł się w czołówce lekko na wyrost. Z Megadeth bywa różnie, trafił im się gniot taki jak „Risk” ale na ostatnich albumach mają tendencję zwyżkową z (chyba) apogeum na świetnym „Endgame”. Jaki z tego morał? Trzeba sprawdzić kapele z „mniejszej czwórki”:) Na pierwszy ogień poszedł Overkill z ich najnowszym dzieckiem – „Ironbound”. Krążek wylądował w odtwarzaczu, wcisnąłem PLAY i cofnąłem się w czasie… Czytaj dalej Overkill – Ironbound

Łona i Webber – Cztery i Pół

łona i webber cztery i półNie lubię polskiego rapu. Uważam, że najlepsze lata tego gatunku muzyki odpłynęły bezpowrotnie dobrych parę lat temu. Nie powstaną już raczej nowe „Światła Miasta” czy „Efekt” – albumy przedstawiające jakąś wartość i przekaz. A to co można dziś usłyszeć  w radio, tv czy z komórek młodzieży na mieście reprezentuje w większości poziom rynsztokowy. Na szczęście są jeszcze tacy ludzie jak Eldo i nie mogę tu nie wspomnieć o duecie z mojego miasta – Łonie i Webberze. Ich wydawnictwa wciągam w ciemno. Wiem, że nigdy się nie zawiodę. Łona z Webberem płyt wydają bardzo mało, ale za to jak już coś wypuszczą to na światowym poziomie. Webber robi dobrą muzykę, Łona ma niesamowity dar do obserwowania naszej polskiej rzeczywistości i opisywania jej w specyficzny, często humorystyczny sposób (w wypadku tego albumu patrz np. „Święty Spokój”). Czytaj dalej Łona i Webber – Cztery i Pół

Eddie Vedder – Into The Wild

eddie vedder into the wildZasadniczo nie lubię soundtracków. Większość świetnie współgra z filmami, ale osobno już tak kolorowo nie jest. W wypadku tego albumu ów problem nie występuje:) Bardzo lubię Pearl Jam i głos Veddera. Po Into The Wild sięgnąłem od razu po premierze, film obejrzałem kilka miesięcy później (swoją drogą kto to spolszczył na Wszystko Za Życie?!). Po kilku latach rzeźbienia tego albumu nadal widzę w nim tylko jeden minus – czas trwania. Reszta to same „ochy” i „achy”. Niby jest to proste granie, nic odkrywczego tutaj nie ma, ale jak świetnie się tego słucha. Dużo daje też obejrzenie filmu, pięknego na swój sposób. Główny bohater udowadnia, że można przeżyć swe życie inaczej niż jako trybik w systemie (oczywiście bez zakończenia). Czytaj dalej Eddie Vedder – Into The Wild

Porcupine Tree – The Incident

porcupine tree incidentZ Porcupine Tree pierwszy raz zetknąłem się na łamach Teraz Rocka. The Incident był płytą miesiąca. Przeczytałem recenzję, zainteresowała mnie koncepcja albumu, kilka tygodni później zobaczyłem Incydent w jednej z „sieciówek” (która to niby nie jest dla idiotów). Był gdzieś wysoko w TOP 20, wziąłem w ciemno i się nie zawiodłem. Album zagościł na dłużej w moim odtwarzaczu, piłowałem go dość intensywnie – świetnie się go słucha. Teraz, gdy już wszystkie long play’e Porcupine Tree leżą u mnie na półce muszę przyznać, że stworzyli oni lepsze i ciekawsze dzieła. Co nie zmienia faktu, że Incydent jest bardzo dobrym wydawnictwem. Ogólnie Steven Wilson ma wielki dar do tworzenia ciekawej muzyki. Wydaje hurtowo płyty pod różnymi szyldami (Porcupine Tree, No-Man, Blackfield, solo) i żadne nie schodzą poniżej pewnego (wysokiego) poziomu. Czytaj dalej Porcupine Tree – The Incident

Soulfly – Omen

soulfly omenSoulfly z każdym albumem wskakuje na kolejny poziom wtajemniczenia. Szczególnie widać to na przełomie „Dark Ages” i „Conquer”. Na Omenie styl z poprzedniego albumu jest po części kontynuowany. Dalej jest ciężko, ostro, topornie, brutalnie i bez udziwnień. Różnica jest taka, że „Omen” oprócz instrumentalnego „Soulfly VII” (swoją drogą najsłabsza i najbardziej jałowa ze wszystkich części) nie ma żadnych elementów etnicznych. Wielka szkoda bo były one zawsze mocną stroną wydawnictw zespołu(np. w genialnym „Mars” z albumu Prophecy), przeważnie były charakterystyczne, różnorodne i szybko wpadały w ucho (nawet ludziom, którym Soulfly jako całokształt się nie podoba).  Myślałem, że po „Blood Fire War Hate” z poprzedniego albumu już niczego cięższego na otwarcie albumu nie da się zrobić. A jednak… Czytaj dalej Soulfly – Omen

Killing Joke (2003)

killing jokeSiedem lat (od świetnego Democracy) musieli czekać fani na nowy – pierwszy w XXI wieku – album Killing Joke. Czy drugi „beznazwowy” krążek w dorobku zespołu był tego warty? Jakby to powiedział były premier: „yes, yes, yes!!!”. Killing Joke w wersji 2003 również jest wybitny. Jest też na swój sposób fenomenem: brzmi jednocześnie nowocześnie i klasycznie. Już od pierwszych dźwięków „The Death & Ressurection Show” czuć, że mamy do czynienia właśnie z ekipą Colemana. Gitary są od razu rozpoznawalne ale jednocześnie jakby świeższe i bardziej wyraziste niż na Pandemonium. W błąd może początkowo wprowadzić Jaz brzmiący delikatniej niż zwykle. Ale po kilkudziesięciu sekundach od startu uruchamia swój „wydzier” i już wszystko znajduje się na swoim miejscu a sam utwór daje słuchaczowi porządnego kopa. Czytaj dalej Killing Joke (2003)

The Prodigy – Music For The Jilted Generation

prodigy music for the jilted generationCzy jest ktoś kto nie zna chociaż jednego utworu z tego albumu? Można ich uwielbiać, można nie trawić ale trzeba przyznać, że jest to jedno z najważniejszych wydawnictw lat 90-tych. W stosunku do Experience (też świetnego!) jest dziełem przełomowym, świetnym od początku do końca. Chyba każdy uczeń w latach 90-tych bawił się na dyskotekach szkolnych przy dźwiękach Voodoo People czy No Good. A przecież nie tylko te utwory są tutaj świetne. Howlett stworzył charakterystyczne, rozpoznawalne od razu motywy (Their Law, Voodoo People, Poison), połączył muzykę elektroniczną z gitarowym graniem, wszystko w takich proporcjach, że świetnie się tego słucha. Album jest wszechstronny: nadaje się np. do auta, na rower, do biegania, na domówkę:) Czytaj dalej The Prodigy – Music For The Jilted Generation

Killing Joke – Hosannas From The Basements Of Hell

killing joke hosannas from the basements of hellPo wydaniu kilku świetnych płyt pod rząd większość zespołów dalej szłaby tą drogą i tworzyła rzeczy sprawdzone – podobające się słuchaczom. Problem w tym, że Killing Joke nie należy do większości i nie jest to normalny zespół;) Po wydaniu w 2003 roku albumu świetnie przyjętego przez fanów, grupa nie odcięła kuponów tylko zamknęła się w piwnicy gdzieś w Pradze(Jaz jest zafascynowany tym miastem, ja w gruncie rzeczy też:) i nagrała najbardziej bezkompromisowe dzieło w swoim dorobku. Bezkompromisowe i jednocześnie najtrudniejsze w odbiorze. Lekko ponad 62 minuty grania zamknięte zostało w 9 utworach: najkrótszy z nich trwa 4:15, najdłuższemu niewiele brakuje do 10 minut. Otwierający Hosanny „This Tribal Antidote” nie zapowiada jeszcze w pełni tego co ma dopiero nadejść. Utwór jest w miarę normalny jak na twórczość KJ. Czytaj dalej Killing Joke – Hosannas From The Basements Of Hell

Mastodon – The Hunter

mastodon the hunterPiąty album w dorobku Mastodona i jednocześnie piąty dowód na to, że zespół nie da się w łatwy sposób zaszufladkować. Po progresywnym Crack The Skye z 7 rozbudowanymi, powiązanymi utworami wydali coś zupełnie innego. Mamy tutaj 13 zdecydowania krótszych i niepowiązanych ze sobą utworów. Mastodon poszedł tutaj w kierunku muzyki łatwiej przyswajalnej dla szerszego grona odbiorców. Utworów w starym stylu jest mało, właściwie 2: Blasteroid i Spectrelight. Reszta jest zdecydowanie łagodniejsza, nie ma praktycznie „wydzierki”, są same czyste wokale. Zespół szuka chyba nowego grona odbiorców, stara gwardia na ten album może zareagować różnie. Podobnie jak nowi zagłębiając się w poprzednie wydawnictwa grupy (szczególnie jak od razu po Hunterze posłuchają np. Remission:) Czytaj dalej Mastodon – The Hunter

Kult – MTV Unplugged

kult mtv unpluggedHey swoim występem bez prądu zawiesił poprzeczkę na baaardzo wysokim poziomie. Myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy. Zwłaszcza, że dobrych kapel nadających się do tego typu przedsięwzięć nie mamy na pęczki. A jednak. Kult dał radę. Nawet bardzo. Koncert jest genialny. A żeby nie było, że jestem gołosłowny to proszę bardzo moje argumenty:

  • świetny dobór repertuaru – dużo utworów, których na koncertach raczej nie grają czyli np. Umarł mój wróg, Berlin, Mędracy, kawałki z Taty Kazika, mało twórczości z najnowszych „dzieł”;
  • ciekawe aranżacje – świetna szybka część 1932 Berlin, moim zdaniem najlepszy na płycie W czarnej urnie (na Tacie się nie wyróżnia, tu jest genialny), zupełnie inna Arahja; Czytaj dalej Kult – MTV Unplugged