Archiwa tagu: rock

Queen – A Night At The Opera

queen a night at the operaNie podoba mi się część A capella utworu „The Prophet’s Song”. I na tym mógłbym skończyć pisanie tej recenzji bo teraz będą już same ochy i achy. Jest to zdecydowanie najlepsze dzieło w dorobku zespołu. Sam „The Prophet’s Song” jest potężny, monumentalny, robi piorunujące wrażenie. Wszyscy wychwalają pod niebiosa „Bohemian Rhapsody” a Prophet jest solidnym konkurentem do miana jednego z najlepszych utworów Queen. W sumie nie jest, mógłby być gdyby nie ta nieszczęsna A capella:) Czytałem wiele opinii o Nocy W Operze i nie tylko mojej skromnej osobie ten fragment nie za bardzo pasuje. A co poza tym? Podobnie jak na Sheer Heart Attack mamy tu stylistyczny misz-masz. Od przepięknej ballady „Love Of My Life”, przez wesołą miniaturę „Lazing On A Sunday Afternoon” czy też „Seaside Rendezvous” po świetną gitarową jazdę „I’m In Love With My Car” z Taylorem na wokalu. Czytaj dalej Queen – A Night At The Opera

Queen – Sheer Heart Attack

queen sheer heart attackPo pokombinowanym Queen II na Sheer Heart Attack mamy powrót do grania bardziej rockowego i łatwiejszego do przyswojenia. A co album ma do zaoferowania? Dwa najbardziej znane z niego przeboje: „Killer Queen” (pierwszy duży hit grupy) i „Now I’m Here”? A i owszem. Ale przede wszystkim „Brighton Rock” – gitarową jazdę ukazującą kunszt i finezję Maya. Zawsze kiedy odpalam tę płytę numery od 2 w dal muszą poczekać aż Brighton poleci co najmniej 2-3 razy(zazwyczaj przynajmniej na 1/2 mocy sprzętu:). To co gitarzysta Queen prezentuje w tym utworze to czysta poezja. W ogóle Brian popisał się na SHA bo oprócz gitarowej zabawy w Brightonie stworzył też świetny, nośny, metalowy riff w „Stone Cold Crazy”(Iommi by się nie powstydził) oraz zaśpiewał w lekko sennym (ale dobrym) „She Makes Me”. Czytaj dalej Queen – Sheer Heart Attack

Queen – Queen II

queen iiAlbum zdecydowanie inny od debiutu. Brak tu tego rockowego pazura, są za to moim zdaniem zapędy teatralno-operowe. Taka sztuka z wielką pompą. Już intro – Procession zapowiada, że będziemy mieli do czynienia z inną muzyką niż na poprzedniczce. Największe wrażenie na mnie robi piękna fortepianowa miniatura „Nevermore” (świetnie połączona z poprzedzającym ją „The Fairy Feller’s Master-Stroke”). Fajnie brzmi chyba najbardziej znany utwór z tego albumu – „Seven Seas Of Rhye” oraz bardzo spokojny, trochę senny „Some Day One Day”. Poza tymi kawałkami mam lekki problem z tą płytą. Niby wszystko fajnie gra, utwory są dobre ale czegoś mi w nich brakuje, chyba właśnie tego rockowego zadzioru znanego chociażby z debiutu. Czytaj dalej Queen – Queen II

Queen – Queen

queenDebiut i jednocześnie jeden z moich ulubionych albumów w dyskografii zespołu. Nie jest to jeszcze do końca ta Królowa, którą znamy z najlepszych albumów ale przebłyski późniejszego stylu spokojnie można wyłapać. Queen jest chyba najbardziej niedocenianą płytą grupy: świetnych utworów tu nie brakuje a systematycznie są one pomijane na wszelkiego rodzaju składankach z przebojami. Z tego co pamiętam to na jakimś konkretnym wydaniu Greatest Hits I pojawia się „Keep Yourself Alive”. Zatem żeby poznać pozostałe świetne kawałki trzeba się wysilić i posłuchać całego albumu. Poza utworem wymienionym przed chwilą najbardziej w uszy rzucają się „Great King Rat”, „Liar” (oba kawałki najbardziej przypominają późniejszy styl grupy) oraz „My Fairy King” – świetny utwór z piękną fortepianową końcówką, miód na uszy:) Czytaj dalej Queen – Queen

Kult – Ostateczny Krach Systemu Korporacji

kult ostateczny krach systemu korporacjiOstatni album Kultu, z którego wszystkie utwory znam po tytule, mniej (lub) więcej znam tekst i który słucham od początku do końca bez żadnego wysiłku, zmęczenia czy zażenowania. OKSK jest chyba najbardziej rozstrzelonym stylistycznie dziełem w dorobku zespołu. Brakuje tu chyba tylko muzyki sakralnej i country. Już na starcie dostajemy obuchem w łeb. Skrecze, gitary jak w jakiejś ciężkiej kapeli metalowej. Takiego wejścia Kult wcześniej (ani później) nie miał. Z grubej rury (po robiącym pozory fajnym i spokojnym intro) dają jeszcze w „Poznaj Swój Raj” i „Ja Wiem To”. A poza tym co? 4 single, wśród nich chyba najbardziej rozpoznawalny utwór grupy czyli „Gdy Nie Ma Dzieci” i genialna „Dziewczyna Bez Zęba Na Przedzie”. A żeby cały czas nie było tak ciężko i poważnie to dostajemy 2, no w sumie 3 kawałki z jajem: „Fever, Fever, Fever”, „Jatne” (świetny pod względem muzycznym) i „Idź Przodem”. Czytaj dalej Kult – Ostateczny Krach Systemu Korporacji

U2 – The Unforgettable Fire

u2 unforgettable fireDawno, dawno temu, kiedy to Bono nie czuł jeszcze misji i nie chciał zbawić całego świata, U2 nagrało piękną płytę. Moją ulubioną obok War. The Unforgettable Fire nie jest „skażone” taką przebojowością i popularnością jak Joshua i Achtung. Nie oznacza to wcale, że nie ma tutaj „hitów”. Już jako drugi na płycie jest Pride – jeden z najbardziej znanych utworów grupy. Reszta na wszelkiego rodzaju greatest hitsach itp. schodzi raczej na dalszy plan lub jest w ogóle pomijana. A przecież są tutaj inne genialne kawałki jak np. tytułowy z pięknym wstępem (oraz rozwinięciem i zakończeniem:). Utwór ten jest moim zdaniem jednym z najlepszych w całej twórczości U2. Szkoda, że jest tak niedoceniany. Kolejny? Proszę bardzo -„Bad”. Ponad 6 minut budowania napięcia, zero schematu, 100% geniuszu(spokojnie bije na głowę późniejsze przeboje grupy). Czytaj dalej U2 – The Unforgettable Fire

Eddie Vedder – Into The Wild

eddie vedder into the wildZasadniczo nie lubię soundtracków. Większość świetnie współgra z filmami, ale osobno już tak kolorowo nie jest. W wypadku tego albumu ów problem nie występuje:) Bardzo lubię Pearl Jam i głos Veddera. Po Into The Wild sięgnąłem od razu po premierze, film obejrzałem kilka miesięcy później (swoją drogą kto to spolszczył na Wszystko Za Życie?!). Po kilku latach rzeźbienia tego albumu nadal widzę w nim tylko jeden minus – czas trwania. Reszta to same „ochy” i „achy”. Niby jest to proste granie, nic odkrywczego tutaj nie ma, ale jak świetnie się tego słucha. Dużo daje też obejrzenie filmu, pięknego na swój sposób. Główny bohater udowadnia, że można przeżyć swe życie inaczej niż jako trybik w systemie (oczywiście bez zakończenia). Czytaj dalej Eddie Vedder – Into The Wild

Kult – MTV Unplugged

kult mtv unpluggedHey swoim występem bez prądu zawiesił poprzeczkę na baaardzo wysokim poziomie. Myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy. Zwłaszcza, że dobrych kapel nadających się do tego typu przedsięwzięć nie mamy na pęczki. A jednak. Kult dał radę. Nawet bardzo. Koncert jest genialny. A żeby nie było, że jestem gołosłowny to proszę bardzo moje argumenty:

  • świetny dobór repertuaru – dużo utworów, których na koncertach raczej nie grają czyli np. Umarł mój wróg, Berlin, Mędracy, kawałki z Taty Kazika, mało twórczości z najnowszych „dzieł”;
  • ciekawe aranżacje – świetna szybka część 1932 Berlin, moim zdaniem najlepszy na płycie W czarnej urnie (na Tacie się nie wyróżnia, tu jest genialny), zupełnie inna Arahja; Czytaj dalej Kult – MTV Unplugged

Kult – Hurra!

kult hurraKilka świetnych utworów w starym stylu, dynamicznych, od razu wpadających w ucho i kojarzących się z Kultem (Maria ma syna – przypomina klimatem Kastę Pianistów, Amnezja ze świetnym tekstem, trochę prostacka i naiwna Marysia, połamany i bardzo oryginalny Nie mamy szans) . Do tego kilka średniawek (My chcemy…, Skazani itp.) oraz kilka totalnych gniotów (Idiota…, Karinga – utwór wychwalany przez członków zespołu pod niebiosa, w sumie w Białej Księdze Kultu wszystkie nowe kawałki opisują jako świetne…). Tak oto przedstawia się nowe wydawnictwo mojej ulubionej polskiej kapeli. Jakby wyrzucić z 3-4 utwory, skrócić kilka innych to wyszedłby z tego całkiem ciekawy album. W obecnej formie jest z zdecydowanie za długo i zbyt monotonnie w drugiej części albumu, po 8-9 utworze człowiek jest już zmęczony i chętnie wrzuciłby coś innego, żywszego. Czytaj dalej Kult – Hurra!

Deftones – Diamond Eyes

deftones diamond eyesPrzed premierą albumu muzycy zapowiadali powrót do korzeni czyli granie w stylu Adrenaline i Around The Fur. Moim zdaniem Deftonesi słowa za bardzo nie dotrzymali. Co wcale nie oznacza, że album jest słaby. Diamond Eyes jest genialne. Bardziej od dwóch pierwszych albumów czuć tu Saturday Night.. i White Pony (chociaż elementy z debiutu i jego następcy też są wyczuwalne). Jedyny ból jest taki, że utworów mamy tu tylko 11 (przy czym reprezentują one taki poziom, że każdy z nich nadawałby się na singiel). Po lekko ponad 40 minutach zadajemy sobie pytanie „co to już koniec?”. W sumie poprzednie wydawnictwa były podobnej długości jeśli nie brać pod uwagę utworów instrumentalnych i innych udziwnień. Na Diamond Eyes takich kawałków nie spotkamy. Mamy tu samo „gęste”, którego świetnie się słucha. Czytaj dalej Deftones – Diamond Eyes