Przed premierą albumu muzycy zapowiadali powrót do korzeni czyli granie w stylu Adrenaline i Around The Fur. Moim zdaniem Deftonesi słowa za bardzo nie dotrzymali. Co wcale nie oznacza, że album jest słaby. Diamond Eyes jest genialne. Bardziej od dwóch pierwszych albumów czuć tu Saturday Night.. i White Pony (chociaż elementy z debiutu i jego następcy też są wyczuwalne). Jedyny ból jest taki, że utworów mamy tu tylko 11 (przy czym reprezentują one taki poziom, że każdy z nich nadawałby się na singiel). Po lekko ponad 40 minutach zadajemy sobie pytanie „co to już koniec?”. W sumie poprzednie wydawnictwa były podobnej długości jeśli nie brać pod uwagę utworów instrumentalnych i innych udziwnień. Na Diamond Eyes takich kawałków nie spotkamy. Mamy tu samo „gęste”, którego świetnie się słucha. Dłuższa przerwa pomogła zespołowi, zastępca Chenga też daje radę ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś usłyszymy kapelę w oryginalnym składzie i będziemy mogli kupić niewydany z powodu wypadku album „Eros”. Oczekując na ten moment warto zagłębić się w Diamentowe Oczy bo zdecydowanie warto! Deftones nagrali płytę, która w sposób znaczący wyróżnia się na tle innych produkcji.
Moja ocena -> 9/10