Kurt Vile był do tej pory artystą bardzo aktywnym, który przyzwyczaił swoich fanów do nowych albumów nagrywanych średnio co 2-3 lata. W związku z tym sporym zaskoczeniem była dla mnie aż tak długa, bo prawie czteroletnia, studyjna cisza. Ale w końcu nadszedł „ten” dzień i światło dzienne ujrzał „(watch my moves)”.
Cztery lata to kawał czasu, który wystarczył artyście do nagrania kolejnego albumu wypchanego po brzegi muzyką, która dostarczy wiele radości fanom i jeszcze więcej powodów do narzekania malkontentom. Nowe wydawnictwo to 15 utworów o łącznym czasie trwania zbliżającym się do 74 minut. W obozie Vile’a przez okres studyjnej ciszy nie zmieniło się wiele i w efekcie otrzymujemy kolejny materiał utrzymany w szeroko rozumianych ramach folk, country, alternatywy i neo-psyche.
Całość zaczyna się dość nietypowo bo klawiszowym, bardzo minimalistycznym „Goin On A Plane Today”. Później jest już zdecydowanie bardziej standardowo i w efekcie otrzymujemy 14 utworów zgrabnie przemieszczających się po różnych etapach dotychczasowej dyskografii artysty.
Odnajdziemy tu sporo nawiązań do poprzedniego wydawnictwa chociażby w „Like Exploding Stones” czy „Chazzy Don’t Mind”. „Say The Word”, „Hey Like A Child” i „Jesus On The Wire” z kolei przywołują bardzo mocne skojarzenia z „Lotta Sea Lice” i tylko czekamy aż za mikrofonem pojawi się Courtney Barnett. Bardzo miłym fragmentem albumu jest miniatura „(shiny things)” będąca ukłonem w stronę ambientowych eksperymentów The War On Drugs.
Po przesłuchaniu „(Watch My Moves)” można wysunąć praktycznie tylko jeden zarzut – brak bardziej dynamicznych fragmentów, które choć trochę ożywiłyby album. W zasadzie jedynym oczywistym cięższym i bardziej energicznym momentem jest tu „Fo Sho” i to w drugiej części utworu. Poza tym dynamizmu trzeba tu szukać z lupą.
W takiej konwencji fani Vile’a powinni bez problemu się odnaleźć ponieważ artysta już wielokrotnie brnął przez różnego rodzaju „mielizny”. Jednak dla kogoś kto dopiero chce poznać jego twórczość ponad 70 minut zbitego monolitu może być barierą nie do przebrnięcia i jednocześnie dobrym usypiaczem gdzieś w okolicy połowy krążka. Zatem niektórzy na „(Watch My Moves)” polegną, inni natomiast odnajdą tu wiele wartych zapamiętania fragmentów ponieważ po raz kolejny Vile nagrał album wyjątkowo ciepły i wręcz rodzinny.