White Ward był jednym z moich najważniejszych odkryć 2019 roku. „Love Exchange Failure” znalazłby się prawdopodobnie w czołówce najczęściej odtwarzanych przeze mnie albumów w tamtym czasie. Do dziś wracam do niego bardzo często i uważam go za jeden z najciekawszych materiałów nagranych w ostatnich latach w gatunku.
Dlatego też z wielkim uśmiechem na twarzy przyjąłem informację o tym, że nadchodzi nowe. Już sama okładka wydawnictwa intryguje i zdaje się stać w opozycji do poprzedniego wydawnictwa gdzie zaprezentowane zostało „żyjące” miasto nocą. Tu z kolei mamy do czynienia z opuszczonym, zrujnowanym domem stojącym w środku wysuszonego pola. Zdjęcie zostało wykonane w Stanach jednak w obliczu sytuacji w ojczyźnie muzyków nabiera ono pewnego symbolicznego znaczenia.
Przedpremierowo został zaprezentowany słuchaczom monumentalny – ponad 13-minutowy „Leviathan”, który (jak się okazuje) idealnie odzwierciedla zawartość całego albumu i w momencie premiery z pewnością podkręcił apetyty wielu fanów zespołu. Dzieje się tu naprawdę bardzo dużo.
Spokojne, klimatyczne intro z czasem nabiera ciężaru, pojawia się też saksofon. Atmosfera gęstnieje z każdą sekundą by w pewnym momencie wybuchnąć fragmentem ewidentnie blackującym. Ten z kolei gwałtownie zostaje stłamszony przez spokojną część nawiązującą do najlepszych praktyk znanych z post metalu. Ponownie olbrzymią rolę odgrywa tu saksofon. Klimat „Leviathana” zmienia się jeszcze kilkukrotnie a po jego zakończeniu słuchacz czuje się jak po ekspresowym przejściu kilku frontów burzowych w ciągu kilkunastu minut. Jest moc!!
Samo wrażenie bycia uczestnikiem kilku nawałnic w przeciągu bardzo krótkiego czasu towarzyszy słuchaczowi praktycznie przez cały czas trwania albumu – „False Light” przynosi 8 utworów trwających łącznie ponad 66 minut i trzeba przyznać, że jest to bardzo intensywnie spędzony czas.
Nowy album można uznać za bezpośrednią kontynuację poprzednika. Nie jest to jednak wierna kopia ponieważ zespół pokusił się tu o kilka eksperymentów i odskoczni gatunkowych. Pierwszą z nich White Ward serwuje słuchaczom praktycznie na samym początku bo tuż po otwierającym album „Leviathanie”. „Salt Paradise” to ponad 5 minut bardzo spokojnego i klimatycznego dark jazzu z czystym męskim wokalem.
Całkowicie instrumentalny „Echoes In Eternity” przynosi chwilę oddechu i jednocześnie zaskakuje zlepkiem dźwięków w końcówce. Krążek kończy się minimalistycznym „Downfall”, który przynosi ostateczny spokój i wytchnienie po gwałtownych zjawiskach pogodowych. A tych zespół dostarczy nam w bardzo dużej dawce i w różnych konwencjach.
Bardzo ciekawie na krążku wypada „Cronus” – drugi utwór promujący album. Początek, ponownie oparty o czysty wokal i świetny saksofon ociera się wręcz o klimaty radiowe. Blackowy pogrom nadchodzi tu w najmniej spodziewanym momencie. Świetną sinusoidą atmosfery jest również utwór tytułowy.
Po końcowych dźwiękach „False Light” słuchaczowi towarzyszy uczucie podobne do tego z poprzedniego wydawnictwa czyli wzięcia udziału w czymś ewidentnie nietuzinkowym i wyjątkowym. Mimo ponad godziny czasu trwania od razu ma się ochotę ponownie wcisnąć <play> i dać się wciągnąć w muzyczny wir stworzony przez Ukraińców.
„False Light” bez wątpienia zagości w wielu „okołometalowych” podsumowaniach muzycznych 2022 roku. I nic dziwnego ponieważ jest to kolejny świetny album w dorobku White Ward i dowód na to, że w gatunku jest jeszcze bardzo wiele do powiedzenia. Czy jest to album jeszcze lepszy niż „Love Exchange Failure”? Tu z pewnością do gry wejdzie indywidualna ocena każdego z słuchaczy. Z pewnością jednak jest to album co najmniej równie dobry.