Z ekipą Solstafir pierwszy raz zetknąłem się na początku tego roku przeglądając zestawienia najlepszych płyt metalowych wydanych w 2014 roku. Jedno z nich było zbiorcze, dotyczyło wszystkich gatunków metalu.
„Otta” była w nim bardzo wysoko. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to niesamowita okładka: z pozoru prosta, banalna i w zasadzie niczym nie wyróżniająca się ale jednocześnie intrygująca i na swój sposób magiczna. Tak samo jest z muzyką zawartą na krążku, po który sięgnąłem głównie ze względu na to, że otagowany był pięknymi słowami „post metal”, które działają na mnie jak magnes. Ale nie jest to ta odmiana, którą prezentuje chociażby Neurosis, Isis czy Cult Of Luna. Solstafir zdecydowanie bliżej do chociażby Rosetty czy Minska. I to tylko ze względu na prezentowanie własnej wizji gatunku. I tak jak w przypadku wyżej wymienionych mieliśmy post metal kosmiczny i plemienny tak tu jest on „wyspiarski”? Pochmurny, wietrzny, wilgotny, jesienny. Chyba najbardziej zbliżony do francuskiego Dirge – również jednolity, zamknięty i pozbawiony skrajnych wyskoków w stronę muzyki totalnej czy też w drugim kierunku.
Atmosferę panującą na „Otta” najlepiej odzwierciedla okładka albumu: szara, jesienna i klimatyczna. I to właśnie „klimat” jest tutaj słowem kluczowym i wyciągnął album Solstafira na tak wysokie miejsca w różnego rodzaju zestawieniach. Bo spójrzmy prawdzie w oczy: „Otta” w zasadzie niczym nie zaskakuje. Muzycznie album nie jest w żaden sposób nowatorski, wszystko to już gdzieś było (tylko może bez etykiety „post metal”).
Wokalnie też szału nie ma: głos Tryggvasona niczym specjalnym się nie wyróżnia. Na plus działa tu to, że śpiew jest czysty, bez growlingu zatem bez problemu można zrozumieć tekst. Oh wait…. Przecież i tak 99% ludzkości nie zna islandzkiego zatem nie robi to nikomu różnicy;) Podobnie jak to, że „Otta”, praktycznie rzecz biorąc, w żaden sposób nie jest odkrywcza.
W czasie słuchania albumu te wszystkie zarzuty przestają mieć jakiekolwiek znaczenie bo zastajemy bezczelnie wchłonięci przez magiczną, islandzką atmosferę. Atmosferę, która gdy już wciągnie to nie ma ochoty wypuszczać. Mnie trzyma w szponach już od kilku ładnych miesięcy i nic nie zapowiada aby ten uchwyt miał się chociaż trochę poluzować. W żadnym wypadku mi to nie przeszkadza bo każdorazowy odsłuch albumu Solstafir to melancholijna, sentymentalna podróż przez islandzką dzicz: pochmurną, deszczową, wilgotną, smaganą przez silny, porywisty wiatr.
Wydaje mi się, że „Otta” powinna być słuchana jako całość zatem nie ma sensu opisywać poszczególnych utworów. Jest ich tutaj 8 (11 w wydaniu rozszerzonym) i stanowią odzwierciedlenie pór dnia (poranek, południe itp.). Są związane z czasem i tak jak on płyną sobie swoim tempem osiągając w wersji podstawowej niecałe 60 minut. Warto wspomnieć, że panuje tu dość duże bogactwo muzyczne. Oprócz „standardów” usłyszymy tu m.in. pianino, organy hammonda, banjo oraz kilka innych udziwnień. Mimo jesiennego klimatu panującego na krążku nie brakuje tu i tych żywszych momentów (np. „Miodegi” czy „Non” ale praktycznie w każdym z pozostałych odnajdziemy szybsze fragmenty). Ale to właśnie te bardziej posępne utwory napędzają klimat tego wydawnictwa.
„Otta” jest dowodem na to, że nawet bez odkrywania nowych muzycznych galaktyk i wybitnego warsztatu można nagrać coś na prawdę fajnego. Świetny album – gorąco polecam!
Moja ocena -> 10/10
Dzięki ci za tę recenzję, płyta świetna. Odpowiednio oddaje obecną pogodę za oknem i nastrój, który rodzi się przy niej gdzieś w głębi. A to, że nie rozumiem o czym śpiewają? Ważne, że nie drą japy bez zrozumienia 😉
I tak i tak nie rozumiemy o co im chodzi;)