Ufomammut był jednym z najlepszych odkryć, które przytrafiły mi się podczas mojego debiutanckiego uczestnictwa na festiwalu Red Smoke Fest w Pleszewie w 2018 roku. Zespół „kupił mnie” praktycznie od pierwszych dźwięków koncertu serwując granie apokaliptyczne, miażdżące, bezkompromisowe, totalne. Myślę, że w czasie koncertu Włochów nie spał nikt w promieniu kilku kilometrów. Po powrocie do domu rozpoczęło się polowanie na dyskografię na CD oraz równoległe jej poznawanie na platformach streamingowych. Radość spowodowana nabywaniem kolejnych albumów została brutalnie przerwana na początku 2020 roku wiadomością o tym, że zespół zawiesza bezterminowo swoją działalność.
Na szczęście zawieszenie to trwało niespełna półtora roku, po którym Włosi doszli do wniosku, że pandemiczne przemeblowanie świata jest idealnym momentem do powrotu – w lekko zmienionym składzie bo z nowym perkusistą. Na efekty prac nowej odsłony zespołu przyszło nam czekać jeszcze ponad rok i w końcu na początku maja tego roku zakończyła się pięcioletnia studyjna przerwa dzieląca „8” i „Fenice”. Jak ten czas wpłynął na twórczość zespołu?
Można powiedzieć, że w obozie Ufomammuta zmieniło się wiele i zarazem niewiele. Włosi nadal operują charakterystycznym stylem wypracowanym na wcześniejszych wydawnictwach dzięki czemu już po chwili wiadomo z kim mamy do czynienia. Jednak wymiana jednego członka zespołu wpuściła w jego szeregi lekki powiew świeżości oraz zmianę klimatu. Najlepiej słychać to właśnie porównując „Fenice” z poprzednim wydawnictwem. „8” jest albumem bezkompromisowym, momentami wręcz przytłaczającym.
Ufomammut w nowej odsłonie prezentuje muzykę trochę lżejszą kierującą zespół w rejony psychodeliczne. Słychać to już w otwierającym album „DUAT”, którego początek brzmi jak soundtrack do filmu SF, którego akcja toczy się na stacji kosmicznej.
Utwór płynnie przechodzi w coś co przypomina mi klimaty Apollo 440 ze sporą ilością dźwięków elektronicznych. Wrażenie to mija w momencie gdy do gry wchodzą gitary i zaczynają „się dziać rzeczy niestworzone”. Momentami ciężko połapać się w natłoku wątków bo tych jest tu naprawdę dużo. Ciężko też uwierzyć, że utwór trwa ponad 10 minut.
Takie rozpoczęcie bez wątpienia rozkręca apetyt na więcej. A tu okazuje się, że minimalistyczny „KHEPERER” ponownie przenosi nas na stację kosmiczną i jest swego rodzaju wprowadzeniem do kolejnego utworu. „PSYCHOSTASIA” była pierwszą zapowiedzią albumu i przyznam szczerze, że solo nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia.
Utwór zdecydowanie zyskuje na krążku i wyraźnie prezentuje ten powiew świeżości. Przez większą część czasu trwania obracamy się tu w klimacie hipnotycznym, delikatnej psychodeli, którą jeszcze podkręca charakterystyczny wokal. Dopiero pod koniec Włosi podkręcają tempo i zaczynają grać w stylu, którym zachwycili mnie na Red Smoke Fest.
Sporym zaskoczeniem dla fanów zespołu może być „METAMORPHOENIX”, który brnie jeszcze dalej w psychodelę nie serwując nam ani grama ciężaru. Deficyt ten wypełniony jest ponownie hipnotycznym klimatem. Wyraźnie kojarzy mi się on ze spokojnymi fragmentami kilku post metalowych albumów.
Braki ciężaru Ufomammut uzupełnia w dwóch ostatnich utworach czyli „PYRAMIND” i „EMPYROS”. Uwagę przykuwa szczególnie ten drugi ze względu na to, że mamy tu samo „gęste” zamknięte w niespełna 3 minutach czasu trwania i wyraźnie nawiązujące do początkowej twórczości zespołu. Utwór urywa się nagle pozostawiając słuchacza w poczuciu pewnego niedopowiedzenia i niedosytu.
Niedosyt ten spowodowany jest tym, że „Fenice” jest albumem krótkim. Trwa nieco ponad 38 minut co stawia go na samym końcu dotychczasowej dyskografii. Niedosyt ten jest o tyle duży, że nowy album przynosi olbrzymią dawkę świetnego i angażującego grania. Chciałoby się aby krążek miał jeden utwór więcej i trwał chociaż 4-5 minut dłużej. Fanom pozostaje wierzyć, że po reaktywacji na następcę „Fenice” będziemy musieli czekać krócej niż 5 lat.