Tool – Fear Inoculum

tool fear inoculumStwierdzenie, iż wychowałem się na Toolu mogłoby być przesadą jednak bez dwóch zdań mogę powiedzieć, że ekipa z Los Angeles wpłynęła w znaczący sposób na ukształtowanie mojego (jeszcze wtedy młodego) gustu muzycznego. I tak jak „Aenimę” w momencie premiery poznawałem z doskoku – z mediów, tak „Lateralusa” i „10 000 Days” oczekiwałem świadomie i dziś to trio oraz debiut znam praktycznie na pamięć.

Oprócz bardzo bogatej i wielowątkowej warstwy muzycznej podobał mi się ten cały mistycyzm zbudowany wokół dźwięków: budowanie teorii spiskowych, szukanie drugiego, trzeciego czy czwartego dna, odtwarzanie albumu w zmienionej kolejności, od tyłu, z nakładającymi się warstwami itp.

Ale to było w 2006 roku. Przez te 13 lat wiele się zmieniło. Poszerzyły się horyzonty wykraczając z metalu alternatywnego i progresywnego w świat „post” gdzie bogactwo muzyczne jest porównywalne, występuje w większych ilościach i nie wymaga od słuchacza tak długiego okresu oczekiwania. Tak – przez te 13 lat wiele się zmieniło.

Tool został godnie zastąpiony i pogodziłem się z tym, że już nic nowego od ekipy MJK nie usłyszę. Co jakiś czas pojawiały się pogłoski o nadchodzącym kolejnym materiale, które z roku na rok zaczynały coraz bardziej irytować nie tylko mnie ale pewnie i innych fanów. W pewnym momencie zrobiła się z tego toolowa odsłona „Chinese Democracy”. Oczywiście pojawiły się obawy czy i tu nie skończy się wielką klapą.

Jakiś czas temu na koncertach zespołu zaczęły pojawiać się utwory z nadchodzącego wydawnictwa. Przyznam szczerze, że ominąłem je skutecznie i mój pierwszy kontakt z zapowiedziami „Fear Inoculum” nastąpił w momencie premiery studyjnej wersji utworu tytułowego. Tu zapaliło się pierwsze ostrzegawcze światełko ponieważ pierwszy raz w życiu materiał od Toola nie wywołał u mnie żadnej reakcji. Po lekko ponad 10 minutach słuchania czułem jedynie znudzenie i brak jakiejkolwiek chęci do ponownego odsłuchu.

Drugi sygnał alarmowy pojawił się w momencie ogłoszenia jak wyglądać ma wersja fizyczna albumu. Chociaż w kontekście pojawienia się twórczości zespołu w serwisach streamingowych wypuszczenie tylko edycji kolekcjonerskiej za miliony monet można uznać za ukłon w stronę psychofanów i dowód na to, że muzycy żyją z koncertów a nie standardowych płyt za 50 czy 60zł, od których dostają pewnie grosze. Co by nie było – informacja o nowym albumie za 350zł szybko sprawiła, że pogodziłem się z nadchodzącą dziurą na półce w miejscu gdzie stoi dyskografia Toola.

O czym może świadczyć 13letnia przerwa w studyjnej dyskografii zespołu? Może o braku chęci do tworzenia? Czy może raczej o braku weny i niemocy twórczej? Utwór tytułowy sugerował drugą opcję. Niepokoju nie stłamsiła lista utworów, na której widać czas trwania ocierający się o 80 minut i tylko 7 utworów. Dorzucając do tego fakt, że jeden z nich nie trwa nawet 5 minut, to średnia na resztę poraża czy raczej przeraża. A jak wygląda efekt końcowy 13 lat milczenia muzyków?

Zacznijmy od plusów. „Fear Inoculum” brzmi niesamowicie: niezwykle klarownie, przejrzyście i przestrzennie. Można tu mówić o produkcji na najwyższym poziomie. Na podobnym pułapie znajduje się warsztat muzyczny członków zespołu. Ale w przypadku Toola to standard. I to by było na tyle jeśli chodzi o najbardziej oczywiste plusy, które nasuwają się same – bez szukania na siłę.

Czas na łyżkę dziegciu. „Fear Inoculum” jest najmniej różnorodnym albumem w dorobku zespołu. Przy pierwszych kilku przesłuchaniach wszystko zlewa się w jedną, monotonną całość, przez którą momentami ciężko przebrnąć. Jeśli ktoś chciałby rozpocząć swoją przygodę z Toolem i zacznie od „Fear Inoculum” to raczej po pozostałe krążki nie sięgnie – będzie miał spaczony obraz wcześniejszego dorobku zespołu.

W Internecie spotkałem się z opinią, iż „Fear Inoculum” jest jak wino, wymaga czasu i z każdym przesłuchaniem staje się lepszy. Brzmi to śmiesznie w kontekście tego, że od premiery nie minął nawet tydzień. Ale trochę prawdy w tym stwierdzeniu jest – po kilku przesłuchaniach nowy Tool lepiej „podchodzi”. Z tej jednolitej, monotonnej bryły zaczynają się wyłaniać świetne riffy, basy, bębny i wokale Keenana.

Problem w tym, że nadal są to tylko momenty kolosalnej całości: całości, która jest ewidentnie za długa i przeciągnięta do granic możliwości albo i za nie. Fakt faktem – „Fear Inoculum” świetnie sprawdza się jako tło np. w czasie wykonywania codziennych prac domowych. Jednak do tej pory potrafiłem wyrwać z kalendarza kilkadziesiąt minut i spędzić je na osobności z „Aenimą” lub „Lateralusem”. Tutaj, na ten moment nie widzę takiej opcji ponieważ spędzenie kilkunastu minut sam na sam z nowym dzieckiem Toola grozi zaśnięciem, chociażby ze względu na takie a nie inne ułożenie utworów.

Swoistym pstryczkiem w nos dla psychofanów było okrojenie wersji fizycznej o 3 utwory, które pojawiają się tylko w wersji cyfrowej i wydłużają „Fear Inoculum” do ponad 86 minut. Po cichu liczyłem, że wprowadzą one trochę ożywienia i zróżnicowania. Po części tak jest chociaż są to standardowe toolowe „przerywniki”, które znamy od ponad 20 lat.  Nikt Ameryki tutaj nie odkrywa zatem osoby, które wydały krocie na wersję fizyczną nie powinny czuć się wybitne pokrzywdzone. Chociaż niesmak po takim potraktowaniu pozostaje.

Tak jak i po całym „Fear Inoculum”, które traktuję jednak w kategorii rozczarowania. Po 13 latach oczekiwałem materiału, który „urwie mi dupę” a otrzymałem perfekcyjnie wyprodukowaną rzemieślniczą robotę z niewielką namiastką wcześniejszego polotu, finezji i szaleństwa. Nowy album Toolowi wstydu nie przynosi ale nie jest też powodem do dumy bo zwyczajnie jest to najsłabsza pozycja w dorobku Amerykanów: pełna pysznych kąsków pływających w talerzu bezpłciowej zupy, którą jemy codziennie już drugi tydzień.

Co ciekawe – jedynym momentem budzącym tylko pozytywne skojarzenia i wspomnienia poprzednich albumów jest najdłuższy na albumie „7empest”, który udowadnia, że muzycy nadal wiedzą co to różnorodność, wielowątkowość, emocjonalność i budowanie atmosfery. Szkoda, że tylko w przypadku tego utworu te kilkanaście minut mija niepostrzeżenie i mamy ochotę wcisnąć „repeat”. Szkoda również, że utwór ten został umieszczony praktycznie na samym końcu przez co wielu słuchaczy może do niego nie dotrwać lub wypaczyć jego obraz po kilkudziesięciu minutach znużenia. Z drugiej strony „7empest” uznaję za pyszny deser po nie do końca smacznym obiedzie. Może jest to również sygnał, że Tool jest jeszcze w stanie nagrać album, który strąci z podium „Undertow”/”10 000 Days” (według uznania) i z dumą będzie go można postawić obok „Aenimy” i „Lateralusa”?

Moja ocena -> 6/10

2 myśli nt. „Tool – Fear Inoculum”

  1. Jako że płyty jeszcze nie słuchałem, poza niezłym choć trochę za długo się rozwijającym utworem tytułowym, podzielę się moją teorią co do ceny fizycznego wydania. Standardowo zespół wydaje płyty co 2-3 lata. Tool milczał przez lat 13 i wydając teraz nowy album uznał, że zastępuje on jakościowo 5-6 płyt standardowych zespołów. I na taką wartość wycenił swą nową sztukę. Nie on jeden zresztą, bo w ostatnim czasie takim „ceniącym się” artystą okazał się też Rammstein czy na naszym podwórku Roman Kostrzewski z Kata. Cóż trzeba cierpliwie poczekać aż wyjdą jakieś mniej „wartościowe” wersje tych płyt dla plebsu. Jest niestety też wersja mniej optymistyczna, bo debiut Kendricka Lamara do dziś jest tylko dostępny w streamingu a na nośniku fizycznym nie ma. Mam nadzieję że w przypadku Toola takiego wariactwa nie będzie i jak już wyprzedają to limitowane wydanie, to wypuszczą normalne najlepiej dwupłytowe.

  2. Jako, że płyty jeszcze nie słuchałem (poza niezłym, choć trochę za długo się rozwijającym utworem tytułowym), podzielę się moją teorią co do ceny fizycznego wydania. Standardowo zespół wydaje płyty co 2-3 lata. Tool milczał przez lat 13 i wydając teraz nowy album uznał, że zastępuje on jakościowo 5-6 płyt standardowych zespołów. I na taką wartość wycenił swą nową sztukę. Nie on jeden zresztą, bo w ostatnim czasie takim „ceniącym się” artystą okazał się też Rammstein czy, na naszym podwórku, Roman Kostrzewski z Kata. Cóż, trzeba cierpliwie poczekać aż wyjdą jakieś mniej „wartościowe” wersje tych płyt dla plebsu. Jest niestety też wersja mniej optymistyczna, bo debiut Kendricka Lamara do dziś jest dostępny tylko w streamingu, a na nośniku fizycznym nie ma. Mam nadzieję, że w przypadku Toola takiego wariactwa nie będzie i jak już wyprzedają to limitowane wydanie, to wypuszczą normalne, najlepiej dwupłytowe.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *