Bardzo krótko bo niespełna rok przyszło nam czekać na następcę całkiem ciepło przyjętego „Delta Kream”, na którym ekipa The Black Keys skierowała się na trochę inne tory niż na kilku wcześniejszych wydawnictwach. Duet grał tu w klimacie amerykańskich przydrożnych barów. Wszystko to podlane było leniwą, duszną atmosferą letniego weekendowego dnia. Na próżno szukać tu rasowych hitów czy utworów, które wpadłyby do głowy przy pierwszym przesłuchaniu i nie chciały z niej wypaść na długie godziny. Jest jednak w tym albumie coś co sprawia, że chce się do niego wracać i to by przesłuchać go w całości mimo prawie godziny trwania.
„Dropout Boogie” jest o prawie 25 minut krótszy, nie brakuje też w nim przebojowych fragmentów wpadających w ucho przy pierwszym kontakcie. Jednak jako całość krążek nie robi aż tak wielkiego wrażenia. Przy pierwszym przesłuchaniu stwierdziłem, że jest to swego rodzaju druga część „El Camino” tylko gorsza i nie przykuwająca aż tak uwagi jak jej pierwowzór.
Na album składa się 10 utworów będących bardzo radio- i user-friendly. Muzyka ta jest lekka, łatwa i przyjemna tylko poza kilkoma oczywistymi fragmentami raczej wlatuje do głowy i po zakończeniu albumu szybko ją opuszcza.
Jednym z takich oczywistych fragmentów jest „Wild Child”, który jest odpowiednikiem „Lonely Boy”. W ucho wpada też „It Ain’t Over”, który stanowi kopiuj/wklej zespołowego standardu, który słyszeliśmy już wielokrotnie, chociażby właśnie na „El Camino”. Do czasów „Rubber Factory” wracamy słuchając „Your Team Is Looking Good”. I w zasadzie jest to ostatni wyraźnie charakterystyczny fragment wydawnictwa. A mówimy tu o numerze cztery w spisie utworów.
Reszcie oczywiście niczego nie można zarzucić bo są to co najmniej poprawne czy solidne utwory, przy których dobrze się bawimy. Jednak nie czuć parcia na to by po ostatnich dźwiękach krążka od razu do nich wracać. Odbiór „Dropout Boogie” jest raczej na zasadzie kolejnego dobrego wydawnictwa w dorobku The Black Keys. Dla jednych ten warunek będzie wystarczający do tego by z słuchania nowego albumu czerpać radość i satysfakcję. Innym ten sam warunek dostarczy powodów do narzekania chociażby na wtórność czy czas trwania.
Sam mam wiele pięknych wspomnień związanych z The Black Keys zatem „Dropout Boogie” wylądował już na mojej półce. Nie mogę jednak powiedzieć, że jest to krążek, do którego będę intensywnie wracał. Dużym minusem jest też samo wydanie fizyczne, które zwyczajnie nie zachęca do zakupu. Płyta sprzedawana jest w papierowym cardboardzie. I tak jak do tej części nie mam zastrzeżeń bo można to rozwiązanie uznać za eko tak brak jakiejkolwiek wkładki wywołuje co najmniej lekki niesmak.