Wydany w 1996 roku Dust jest ostatnim studyjnym albumem w dyskografii Screaming Trees. Przez wielu fanów krążek ten uznawany jest za najlepszy w całym dorobku zespołu. Ja mam oczywiście inne zdanie;) Dust trafił do mojej kolekcji płyt jako pierwszy. Od razu nieziemsko mi się spodobał. A dlaczego? Z prostej przyczyny – to świetny album: przebojowy, łatwostrawny, przyjemny. Jakiś czas później zostałem właścicielem Uncle Anesthesia i w tym momencie Dust stracił fotel lidera. UA zdecydowanie bliżej do stylu „wyjściowego” formacji. Chociaż i ten krążek odbiegał dość mocno od właściwej sceny grunge z Seattle to tutaj jeszcze bardziej się to pogłębiło. Dust jest jeszcze lżejszy i bardziej „normalnorockowy”. Jeśli odetniemy się od grunge’owych skojarzeń i skupimy się na samej muzyce to droga do zakochania się w tym krążku jest szeroko otwarta. Całość rozpoczyna się podobnie jak dwa poprzednie wydawnictwa zespołu – specyficznym ale jednocześnie niesamowicie nośnym utworem. W tym przypadku jest to „Halo Of Ashes” – kawałek nawet na swój sposób lekko agresywny i intensywny. Po nim zaczyna się prawdziwa wylęgarnia rockowych przebojów. „All I Know”, „Look At You”, „Dying Days” oraz „Make My Mind” to kawałki nieziemsko przebojowe i chwytliwe. Ich słuchanie przypomina mi różne obrazy z dzieciństwa jak gdyby towarzyszyły mi właśnie wtedy, w tamtych czasach. Trochę to dziwne, głównie ze względu na to, że twórczość Screaming Trees poznałem stosunkowo niedawno;) Ale skojarzenia mam jasne i czytelne, może ze względu na to, że w tamtych czasach towarzyszyły mi inne filary gatunku? Wracamy do płyty. Z pozostałych utworów wyróżnia się najmocniejszy na krążku „Witness”(chociaż mocy w stosunku do niektórych momentów UA nadal mu brakuje) oraz rockowa pseudoballada „Sworn And Broken”. Ciekawym zjawiskiem jest ponad 5minutowy „Traveler” całkowicie oderwany od reszty płyty. Bardziej przypomina mi on solową twórczość Lanegana niż STrees. Nie zmienia to faktu, że utwór intryguje. Snuje się powoli i sennie niczym mgła nad łąką w letni poranek. O psychodelię ociera się „Dime Western”, kolejny mocny punkt tego albumu. Podobne klimaty czuć w niektórych momentach zamykającego płytę „Gospel Plow”. Otwarcie i zakończenie tego utworu przypomina mi twórczość Pearl Jam.
Na Dust zespół nie poszedł na łatwiznę i wzbogacił brzmienie utworów. Tu pojawiają się organy, tam pianino elektroniczne, jeszcze gdzie indziej melotron lub fortepian. Każdy z tych instrumentów doskonale uzupełnia utwór „właściwy”. Chociaż ich brak nie zmieniłby w znaczący sposób mojej oceny tego wydawnictwa. Brakuje mi tu trochę tego grunge’owego klimatu ale nie zmienia to faktu, że Dust to i tak świetny materiał, który każdy fan dobrego grania znać powinien;)
Moja ocena -> 9/10
Wysoka ocena.. To sobie włączę coś, a co mi tam.