Australazja – obszar w którego skład wchodzi Australia, Nowa Zelandia, Nowa Gwinea oraz mniejsze wyspy położone w ich okolicach. Jest to również tytuł debiutanckiego albumu amerykańskiego zespołu Pelican. Krążek miał swoją premierę w 2003 roku a sam zespół powstał 3 lata wcześniej w Chicago. Pelican tworzy muzykę z pogranicza sludge-, stoner-, post- metalu a cały haczyk polega na tym, że jest to granie wyłącznie instrumentalne. Tak właśnie – przez lekko ponad 50 minut nie usłyszymy tutaj żadnego słowa. Ale w żadnym wypadku nie jest to wada. Muzycznie Pelican ma tyle do zaoferowania, że nie ma praktycznie czasu na zawracanie sobie głowy tym mało istotnym szczegółem;) Z resztą w tych klimatach (głównie post metal) „pierwsze skrzypce” odgrywają właśnie dźwięki a nie słowa, które najczęściej są tylko dodatkiem do warstwy instrumentalnej. A ta w przypadku tego wydawnictwa wgniata w fotel. Australasia to 6 utworów co przy łącznym czasie trwania 50:18 daje nam 3 potworki trwające powyżej 10 minut, 2 oscylujące w granicach 5-8 oraz jednego rodzynka, którego zegar zatrzymuje się na 3:33. Całość brzmi stonerowo czyli potężnie, przytłaczająco, masywnie. Wyjątkiem jest tu 5 – beztytułowy utwór, który daje nam chwilę oddechu i odpoczynku po 4 walcach, które przed chwilą nas rozjechały. Najjaśniejszym punktem owych walców jest kawałek „Drought” wgniatający w fotel swym ciężarem i intensywnością. Wizualnie kojarzy mi się to z nocnym, agresywnym lotem na trzmielu kilkadziesiąt centymetrów nad rozpaloną australijską pustynią;) Z początku powolnym, później nabierającym tempa by po jakimś czasie znów zwolnić i tak kilka razy. Lot ten okraszony jest masywnymi, potężnymi riffami. Całość robi na prawdę duże wrażenie. Reszta jest utrzymana w spokojniejszym tempie ale takim samym poziomie natężenia. Otwierający krążek „Nightendday” to taka dźwiękowa wizualizacja kończącego się upalnego dnia właśnie gdzieś na terenach Australazji. Dzienne życie powoli hamuje, szykuje się do snu, zwalnia. Budzi się natomiast życie nocne, intensywne (szczególnie w opisanym wyżej „Drought”). Zamykający album utwór tytułowy to z kolei sytuacja odwrotna. Po długiej i męczącej dla niektórych nocy zaczyna budzić się dzień: delikatnie, bez pośpiechu chociaż pod koniec zdecydowanie szybciej. I tak cykl się zamyka i można puścić Australasię od początku. Świetny krążek.
Moja ocena -> 9/10