Po wydaniu genialnego In Absentia ekipa Wilsona mogła pójść za ciosem mając już sprawdzoną formułę. Mogli też podjąć się wytyczenia nowych szlaków i właśnie tak stało się w przypadku Deadwing. Czy to przecieranie można uznać za udane? Kwestia gustu;) Dla mnie Deadwing to przede wszystkim „Arriving Somewhere But Not Here” i „Start Of Something Beatiful”. Oba rozbudowane, wielowątkowe, pełne smaczków, piękne. W przypadku tego pierwszego nie odstrasza nawet czas trwania – ponad 12 minut ani cięższy fragment w środku (zapowiedź tego co nadejdzie na kolejnym krążku i częściowy ukłon w stronę Opeth?). Drugi – zdecydowanie krótszy – zniewala niesamowitym pianinem w drugiej połowie utworu. Z rzeczy „kobylastych” mamy tu jeszcze otwierający całość utwór tytułowy ocierający się o 10 minut. Nie powala on tak ja wymieniona wyżej dwójka ale również prezentuje wysoki poziom i ma intrygującą, lekko szaloną solówkę. Omówiliśmy najjaśniejsze punkty tego wydawnictwa zatem przechodzimy dalej. Promujące płytę „Shallow” i „Lazarus” nie powalają. Pierwszemu w zasadzie niczego nie brakuje: jest ciężar, chwytliwa melodia itp. ale utwór wydaje się być za bardzo oczywisty i przewidywalny. Swego rodzaju odpowiedzią na niesamowity „Train” z In Absentia jest „Lazarus”: delikatny, subtelny, początkowo uroczy. No właśnie – początkowo… Przy dłuższym obcowaniu z Deadwing kawałek ten zaczyna męczyć. Słodycz z niego płynąca mogłaby doprowadzić do mdłości całe przedszkole. I tak jak kiedyś mogłem go słuchać kilkukrotnie pod rząd tak teraz zazwyczaj wciskam na pilocie >>. A co z resztą? Fajnie prezentuje się cięższy, drapieżny „Open Car” – nie jest to czołówka utworów PT ale jest na czym ucho zawiesić. Podobne wrażenia towarzyszą słuchaczowi przy „Halo”, „Mellotron Scratch” i cholernie sennym „Glass Arm Shattering”. Ten ostatni jest tak senny, że potrafi w człowieku obudzić jesienny klimat nawet w upalny lipcowy dzień:) Całej trójki przyjemnie się słucha, niczego jej w zasadzie nie można zarzucić ale niczym też na tle całości się nie wyróżniają. Są raczej tłem dla „Arriving…” i „Start…”. Na plus albumu można dorzucić jego okładkę idealnie odwzorowującą klimat panujący na tym wydawnictwie. Jest to jeden z moich ulubionych coverów w ogóle. Na Deadwing ekipie PT nie udało się przeskoczyć poziomu In Absentia ani nawet się do niego zbliżyć ale nie zmienia to faktu, że i tak jest to krążek warty poznania. I to najlepiej w 2 wersjach: standardowej oraz DVD z dźwiękiem DTS – w tej postaci momentami wgniata w fotel!;)
Moja ocena -> 7/10
Świetny pomysł z tą naklejką na pół okładki – nic dziwnego, że sprzedaż płyt maleje 😉 A sam album – chyba mój ulubiony z dyskografii Porcupine Tree. Też najwyżej cenię „Arriving Somewhere But Not Here” i „Start of Something Beatiful”.