Warbringer – Woe To The Vanquished

warbringer woe to the vanquishedPierwszy kwartał 2017 roku był bardzo udany dla fanów thrashu. Najpierw zaatakowała stara gwardia i premiery miały nowe albumy Kreatora i Overkill. Oba spotkały się z pozytywnym odbiorem słuchaczy i krytyki. Chwilę później do głosu doszła tak zwana „nowa fala thrashu” i premierowy materiał wypuścił m.in. Power Trip, Havok czy właśnie Warbringer.

Spośród wyżej wymienionych to właśnie Warbringer cieszy się największym doświadczeniem. Na muzycznej scenie,podobnie jak Havok, istnieją od 2004 roku jednak na koncie mają jeden album więcej i „Voe To The Vanquished” jest ich 5 wydawnictwem. Jak do tej pory zespół grał raczej w drugiej lidze (czy może mniej krzywdząco – w młodzieżowej Ekstraklasie). Czy nowy krążek zmienia coś w tej kwestii?

Zacznijmy od największego minusa „Voe To The Vanquished” – czasu trwania. Fakt faktem – album kończy się w okolicach 41 minuty ale 1/4 tego czasu zabiera „When The Guns Fell Silent” zamykający krążek. Na pozostałe 7 utworów pozostaje zatem niecałe pół godziny. W teorii nie jest to mało ale w praktyce już tak – zwłaszcza biorąc pod uwagę zbliżające się plusy tego wydawnictwa;)

Pierwszą z brzegu zaletą 5 albumu w dorobku Warbringera może być ciężar. Przez większość z tych 40 minut album wgniata w fotel i przytłacza ciężarem. Z tak wielką agresją i brutalnością zespół chyba jeszcze nie grał. Oczywiście zdarzają się lżejsze momenty ale są one po chwili niwelowane fragmentami ocierającymi się o black czy death metal. Już zapowiadające album „Silhouettes” i „Shellfire” (czy w mniejszym stopniu „Remain Violent”) zwiastowały, że będzie ciężko. Ale nie spodziewałem się, że aż tak. Do tego dochodzi na prawdę niesamowite tempo krążka. Przez większość czasu galopujemy tu w iście slayerowym tempie z najlepszych lat.

Kolejna zaleta? Proszę bardzo – jakość nagranego materiału. Zazwyczaj przed premierą albumu zespół raczy słuchaczy najlepszym jego fragmentem. Czasem coś pójdzie nie tak i na pożarcie fanom rzucany jest jakiś potworek. W zasadzie jest w tym jakaś logika bo słuchając całego materiału można być później miło zaskoczonym. W przypadku „Woe To The Vanquished” jest problem tego typu, że w zasadzie zespół mógł wypuścić do sieci każdy z 8 utworów no może oprócz kobyłki „When The Guns Fell Silent”. Album jest niesamowicie równy i dodatkowo nieziemsko nośny. Na pewno świetnie sprawdzi się na koncertach. Przy albumowych zapowiedziach czy utworze tytułowym noga sama chodzi w rytm muzyki.

Na „Woe To The Vanquished” mamy też „Divinity Of Flesh”, który po blackowo-deathowym wstępie staje się wyraźnym ukłonem w stronę lat 80tych. Po części podobna sytuacja ma miejsce w przypadku monumentalnego „When The Guns Fell Silent”, w przypadku którego te 11 minut nie jest jakoś specjalnie odczuwalne. Warto również zwrócić uwagę na świetną formę wokalną Johna Kevilla. Facet potrafi się wydrzeć, zaśpiewać czysto, agresywnie, emocjonalnie i na wysokich rejestrach (tu przypomina trochę Joeya Belladonnę). Hetfield pewnie słucha tego z zazdrością;)

Warbringer nagrał album świetny, najlepszy w swojej dotychczasowej karierze. Praktycznie wszystko się tu zgadza: ciężar, agresja, tempo, solówki, poziom kompozycyjny i wokalny. „Woe To The Vanquished” sprawia, że zespół „wjeżdża z buta” na thrashowe salony i miażdży konkurencję. Z tegorocznych wydawnictw jedynie Overkill nagrał album na porównywalnym poziomie ale pierwsze kilkanaście przesłuchań „Woe To The Vanquished” sprawiło mi większą frajdę niż „The Grinding Wheel” a to o czymś świadczy. Ciekawe jak Warbringer przejdzie próbę czasu.

Moja ocena -> 9/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *