Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział mi, że przy pomocy muzyki można tworzyć obrazy/pejzaże to tylko uśmiechnąłbym się po czym w ekspresowym tempie zadzwonił do najbliższego zakładu psychiatrycznego z informacją, że mam dla nich nowego pacjenta. Dziś owego „ktosia” musiałbym przepraszać i wyciągać z psychiatryka. Nawet nie dziś tylko kilka miesięcy temu kiedy to doszedłem po raz n-ty do wniosku, że nie mam czego słuchać. Gdzieś przewinęła mi się wtedy nazwa Tides From Nebula, kojarzyłem ją od pewnego czasu ale nigdy nie czułem potrzeby poznawania twórczości tego zespołu. Jednak stwierdziłem, że trzeba zobaczyć co ta kapela ma ciekawego do zaoferowania. Odpaliłem YT, przesłuchałem kilka utworów no i kilka dni później Earthshine należał już do mojej kolekcji(Aura też!). Wracamy do tematu początkowego – obrazów/pejzaży. Miałem już kiedyś takie uczucie w przypadku kilku płyt ale nigdy tak mocno jak tu. Jest to uczucie niesamowite. Słuchając Earthshine widzę czasem klimat tego arta z wkładki albumu. Ale tylko czasem – zdecydowanie częściej/praktycznie zawsze gdy w głośnikach leci ten krążek widzę swoje zeszłoroczne lipcowe przedsięwzięcie pt. „Orla Perć na raz”. Wyjście ze Schroniska „na Piątce” o 5 rano w pięknym słońcu i cholernym zimnie (coś koło 5 stopni), później przeskok na 20 parę stopni i silny wiatr, stopniowe zachmurzenie i wyciszenie, później w oddali burza a nad nami coraz ciemniejsze chmury: z początku mżawka, później mocniejszy deszcz, który ostatecznie przeszedł w ulewę. I taka jest ta płyta – zmienna, klimatyczna. Jak pogoda wtedy – mimo załamania mająca swój urok i coś niepowtarzalnego, mistycznego. Earthshine przywołuje mi różne obrazy z tego wypadu(szczególnie z tej bardziej zachmurzonej części) ale jeden szczególnie często -> klik (troszkę rzadziej ten -> klik ;). Na pierwszym modelką jest moja towarzyszka tamtej wyprawy. W tle Dolina Pięciu Stawów. Drugie to odcinek Skrajny Granat – Krzyżne widziany ze wschodu na zachód. Tak jak tamten wypad był wyjątkowy tak samo wyjątkowy jest Earthshine. We mnie kumuluje on różne emocje m.in. tęsknotę za tamtym czasem, za tym przeżyciem, które nigdy już nie wróci w takiej formie jak wtedy ale też i radość, że tegoroczny wyjazd coraz bliżej, po cichu przewija się też świadomość przemijania – my się starzejemy a Tatry pozostaną tam pewnie na zawsze. Górskiego bzika mam chyba nie tylko ja – dziś przeczytałem, że ekipa Tides From Nebula tworzyła ten krążek właśnie w górskim otoczeniu. Początkowo myślałem, że te moje wyobrażenia są trochę pokręcone ale okazuje się, że jednak nie i coś w tym jest. Żeby album był jeszcze bardziej „pro” jego producentem został Zbigniew Preisner, który wraz z muzykami stworzył dzieło popychające TFN na inny poziom niż ten, który zespół zaprezentował na swoim krążku debiutanckim (też świetnym swoją drogą!). Nie ma sensu rozpisywać się na temat poszczególnych utworów – tego klimatu chyba nie da się ubrać w słowa. Napiszę tylko tyle – pierwsze zdjęcie w połączeniu z „The Fall Of Leviathan” mnie powala. Niesamowite, piękne uczucie.
Moja ocena -> 9/10
Ach, Tides From Nebula! Uwielbiam! Swego czasu rozmawiałam z Przemkiem Węgłowskim na temat inspiracji Islandią 😉 http://adalowidzwieki.blogspot.com/2013/05/islandzkie-wpywy-na-polska-muzyke.html
Moja historia z tym zespołem jest nieco odmienna. Śledziłem ich twórczość od samego początku i gdy wyszedł debiut, to bardzo długo katowałem go w odtwarzaczu. Byłem też na kilku ich koncertach, zarówno festiwalowych jak i tych samodzielnych, klubowych. Z tego też powodu pewnie różni się mój odbiór opisywanej przez Ciebie płyty. Dla mnie to krok do tyłu – brak tej energii, która tak podobała mi się na debiucie. To właśnie ona wyróżniała grupę na tle wielu innych, post-rockowych (czy nawet post-metalowych) grup. Przełożyło się to również na koncerty (ostatni widziałem już po wydaniu drugiego krążka), które były dość… monotonne. Ten album też takim dla mnie jest. Może jeszcze zmienię zdanie, ale po tych kilku przesłuchaniach porzuciłem go i na razie nie mam zamiaru do niego wracać. Osobiście żałuję, że chłopaki współpracowali z Preisnerem, bo to pewnie on był impulsem, który skłonił ich do tych nowych poszukiwań. Chociaż to raczej zgadywanka z mojej strony.
Nie jesteś pierwszą osobą, która w ten sposób podchodzi do Earthshine. Może i moja opinia byłaby inna gdybym był w Twojej sytuacji – poznawał dorobek TFN po kolei. Ja oba krążki poznawałem równolegle, nie miałem żadnych uprzedzeń czy oczekiwań. Stąd pewnie inne podejście do tego krążka;) Ale podobną sytuację jak Ty mam w przypadku kilku innych zespołów także coś w tym jest:)
Wsadziłbyś gościa, u którego muzyka wywołuje wizualne ekspresje do psychiatryka?
Jeszcze kilka lat temu pewnie tak ale wtedy mój gust muzyczny ograniczał się praktycznie tylko do thrashu i grunge’a;)
Rolu, właśnie słucham sobie tego na Deezerze… A wszystko znowu przez Ciebie! Zapamiętałem nazwę Tides from Nebula i wczoraj błądząc po eM Markecie znalazłem „Earthshine” za niecałe 15 zyla. Już-już miałem kupić ale postanowiłem, że najpierw posłucham tego na Deezerze. I dziś żałuję, że po prostu nie kupiłem płyty. To przepiękna muzyka, uwielbiam takie przestrzenne granie! Czuję się rozwalony na kawałki, powalony na kolana, serce mi rośnie i unoszę się kilka centymetrów nad ziemią…
No teraz jest promocja na Earthshine i wszedzie chodzi po ok 15zl:) ale sie zdziwisz jak posluchasz sobie Aury i Eternal Movement bo to zupelnie inne plyty:) a Tides musi mi odpalic dzialke za pozyskanie kolejnego fana. Btw na poczatku grudnia beda grali w Slowianinie