Meddle rozpoczyna najmocniejszy okres w historii Pink Floyd. Niby między nim a Ciemną Stroną Księżyca jest jeszcze Obscured By Clouds ale i temu krążkowi nie za wiele można zarzucić. Dla mnie album z 1971 roku to przede wszystkim 2 kompozycje: rozpoczynająca i zamykająca album. I raczej w tej kwestii nie jestem odosobniony bo w większości recenzji właśnie ten duet jest najbardziej wychwalany. Otwieracz – „One Of These Days” jest jednym z moich ulubieńców z całej twórczości PF. Jest w tym praktycznie instrumentalnym utworze coś tajemniczego, intrygującego, hipnotycznego. No i środek kompozycji wgniata w fotel. Mi te dźwięki kojarzą się z Tajemniczymi Złotymi Miastami. Tuż po nich zaczyna się rockowa, gitarowa, szybka jazda. Mistrzostwo świata:) Zamykacz – „Echoes” to zasadniczo suita. I to nie byle jaka bo ponad 23minutowa. Jadąc chronologicznie – jest to pierwszy ponad 10minutowy utwór grupy, którego mogę słuchać bez nawet odrobiny znużenia. Kompozycja składa się z 3 części: pierwsza i trzecia są do siebie bardzo zbliżone – mi przypominają trochę udane i zgrane jamowanie z dołączoną częścią tekstową. Druga część natomiast to już totalny kosmos, w którym pierwsze skrzypce gra wyjąca gitara. Klimat rodem z filmów grozy. I tak mijają niezauważenie te 23 minuty po których człowiek zadaje sobie pytanie: to już? W przypadku wcześniejszych „kobył” z dorobku PF tak nie miałem. Z pozostałej czwórki utworów na uwagę zasługuje balladowy „A Pillow Of Winds” snujący się niczym letnie, senne niedzielne popołudnie oraz „Fearless” utrzymany w podobnym klimacie. Tu dodatkową wisienką na torcie jest wpleciony na końcu utworu „You’ll Never Walk Alone” odśpiewany przez kibiców Liverpoolu. Fajna rzecz:) Pozostałe 2 tracki: „San Tropez” i „Seamus” są nijakie. No dobra – bez owijania w bawełnę – są słabe. Na szczęście razem stanowią tylko 6 z prawie 47 minut muzyki zaprezentowanej na tej płycie. Pozostałe 41 minut to dźwięki bardzo ciekawe i przykuwające uwagę. Meddle należy do TOP5 moich ulubionych albumów Floydów i jest wyżej od The Wall a to już o czymś świadczy. Chociaż ja podobno mam spaczony i zwichrowany gust zatem pewnie „to o niczym nie świadczy, to nic nie znaczy”;)
Moja ocena -> 8/10
Zgadzam się prawie z każdym powyższym słowem 😉 Co prawda „The Wall” (a także „Wish You Were Here” i „Animals”) cenię bardziej od tego albumu, to uważam „Meddle” za najbardziej magiczny album Floydów. Longplay idealny do słuchania w nocy, w całkowitej ciemności lub przy świeczce, samotnie lub z drugą połową (z moją słuchaliśmy kiedyś zapętlonego „A Pillow of Winds” przez całą noc, ale „Echoes” byłby równie dobry). Poza tym… no niestety, są tu też słabsze fragmenty. „Seamus” – jedyny kawałek tego zespołu, którego wręcz nienawidzę 😉 Zdaje się, że przesłuchałem go tylko raz w życiu, chociaż „Meddle” często kręci się na talerzu mojego gramofonu. „Fearless” też niespecjalnie lubię (zwłaszcza tej piłkarskiej przyśpiewki na koniec), natomiast „San Tropez” jest całkiem przyjemny, chociaż zdecydowanie nie należy do najwybitniejszych utworów zespołu 😉 Jednak pozostałe utwory (z opus magnum całej dyskografii Pink Floyd, „Echoes”, na czele) są na tyle dobre, że na swoim blogu dałem nawet wyższą ocenę.
Z całego wydawnictwa znam jak dotychczas jedynie 'One Of These Days’, ale najwyższy czas nadrobić zaległości.
Dzięki za motywujący do słuchania tekst oraz pozdrawiam.