Muzyka The Black Keys towarzyszy mi już od 8 lat. Najpierw był świetny „El Camino”, który został strącony z tronu w momencie gdy poznałem „Rubber Factory”. O drugie miejsce album musiał walczyć z „Brothers”. Cała ta rywalizacja toczyła się na długo przed premierą „Turn Blue”. Rywalizacji tej z boku przyglądały się pozostałe albumy.
„Turn Blue” spotkał się raczej z chłodnym przyjęciem i praktycznie z miejsca dostał etykietę najgorszego albumu The Black Keys. Jest to o tyle dziwne, że krążek ten jest naprawdę solidny i niczego mu nie brakuje. Fakt faktem – klimat uległ zmianie ale całość trzyma poziom i myślę, że wiele zespołów chciałoby nagrać swój najgorszy album na podobnym poziomie. Od premiery „Turn Blue” minęło już 5 lat, przyszedł zatem czas na coś nowego. W dyskografii duetu znajdują się same co najmniej bardzo dobre albumy, chłopaki mają spore umiejętności i dryg do tworzenia dobrej muzyki. Co zatem może pójść nie tak?
Okazuje się, że dużo. Już albumowe zapowiedzi nie porywały. Przy pierwszym przesłuchaniu trójki „Lo/Hi”, „Eagle Birds” i „Go” do końca wytrwałem tylko w przypadku tego drugiego i nawet później do niego wróciłem. Ma w sobie coś ze starych utworów Keysów. A pozostałe? Nijakie, do bólu przeciętne, ginące w tłumie. I niestety praktycznie cały „Let’s Rock” jest właśnie taki.
The Black Keys z roku 2019 to zespół grający bez finezji i polotu: na nędznej wiejskiej imprezie w remizie. Gdzie podziała się ta ekipa, która nagrała chociażby „10 A.M. Automatic” czy „Ten Cent Pistol”? Porównując akurat do tych utworów nasuwa się jeszcze jedna bardzo istotna sprawa – brzmienie. Kiedyś surowe, garażowe, dziś spłaszczone, ugrzecznione, nie wywołujące żadnych emocji.
„Breaking Down”, „Walk Across The Water”, „Every Little Thing” i „Sit Around And Miss You” zagrane na koncercie byłyby idealnym sygnałem do tego, że już najwyższa pora iść do domu. Bardzo fajnie, klimatycznie rozpoczyna się „Tell Me Lies”. Cały czar pryska w momencie pojawienia się refrenu, w czasie którego palec wędruje w stronę magicznego przycisku >> na pilocie. Refren ten jest najbardziej drażniącym momentem albumu. Reszta nie drażni ale też nie intryguje, nie przyciąga, nie sprawia, że po niecałych 39 minutach z nowym materiałem The Black Keys od razu chcemy włączyć play.
Pojawi się tu raczej inny odruch – sięgnięcia na półkę po inny album duetu i odłożenie „Let’s Rock” w jak najdalszy zakątek regału. Po 5 latach milczenia można było oczekiwać zdecydowanie lepszego materiału. W zasadzie od The Black Keys niezależnie od czasu trwania studyjnej przerwy można oczekiwać dużo więcej. W obecnej formie „Let’s Rock” jest dużym rozczarowaniem i zdecydowanie najgorszym krążkiem w dorobku grupy.