Nie ukrywam, że „Gold & Grey” był w mojej ścisłej czołówce najbardziej oczekiwanych tegorocznych premier. Wielki entuzjazm co jakiś czas próbowały ostudzić kolejne albumowe zapowiedzi. „Borderlines” za pierwszym razem nie przesłuchałem do końca. Utwór „podszedł” dopiero po kilkudziesięciu próbach. Z „Seasons” było lepiej chociaż nie mogę powiedzieć, że utwór ten mnie porwał.
Z trójki przedstawionej przed premierą najlepiej wypadł „Throw Me An Anchor”. Jest to o tyle dziwne, że utwór ten jest najbardziej banalny i oklepany. Jednak z drugiej strony najmocniej przypomina starą odsłonę Baroness, tę którą znam i lubię. W przypadku całej trójki w oczy (a właściwie uszy) rzucała się jedna rzecz – produkcja. W przypadku zapowiedzi jakość brzmienia zrzuciłem oczywiście na to, że to YT i inne streamingi.
Okazało się, że niesłusznie bo cały „Gold & Grey” tak brzmi: dziwnie, skondensowanie, klaustrofobicznie. Nie wiem czy taki był zamysł Baizleya i spółki ale najnowszy krążek Baroness z miejsca zasiada na tronie z napisem „najgorsza produkcja”. Nie jest to poziom „Death Magnetic” Metalliki ale to przytłumienie i ubicie klarowności momentami męczy. Przejdźmy jednak do muzyki.
Już raz w historii zespół pokusił się o wydanie 2 kolorów za jednym razem. „Yellow & Green” przyniósł prawie 75 minut muzyki podzielonej na 2 płyty z łącznie 18 utworami. „Gold & Grey” zamyka się w okolicach godziny trwania i 17 utworach „upchniętych” na jednym krążku. Czy to nie za dużo? Jeszcze niedawno powiedziałbym, że w przypadku Baroness nie ale już po pierwszym przesłuchaniu słychać, że tak. Nowy album cierpi na nadmiar bogactwa. Zastaną sytuację ciężko nawet nazwać bogactwem bo obok prawdziwych perełek i rzeczy na prawdę solidnych znajdują się tu momenty zupełnie niepotrzebne.
Album zaczyna się bardzo zacnie. „Front Toward Enemy” to jeden z najlepszych utworów jakie zespół stworzył w tym dziesięcioleciu. I nawet mimo tej nieszczęsnej produkcji słychać wesoło brzmiący bas czyli dowód na to, że Gina Gleason doskonale czuje się w Baroness i wnosi wiele do zespołu. Drugi na track liście „I’m Already Gone” to dość drastyczne przykręcenie dynamiki i ciężaru. Utwór nie robi takiego wrażenia jak otwarcie ale po kilku przesłuchaniach wpada w ucho. Pierwszą trójkę zamyka „Seasons” z momentami, w których perkusja opiera się o black/death metal.
„Sevens” to instrumentalna, spokojna miniatura, która wprowadza słuchacza w spokojny klimat „Tourniquet” czyli jednego z najdłuższych i najciekawszych momentów wydawnictwa. Mamy tutaj do czynienia z kilkoma wątkami a całość budową przypomina „Chlorine And Wine” z poprzedniego albumu. „Anchor’s Lament” to swego rodzaju intro do „Throw Me An Anchor”. „I’d Do Anything” to jeden z najspokojniejszych punktów albumu zawierających wokal. Wzbudza mieszane uczucia: z jednej strony słucha się go przyjemnie, z drugiej natomiast ociera się o banał.
„Blankets Of Ash” jest kolejnym wstępem. Tym razem do „Emmett – Radiating Light” – akustycznego, najspokojniejszego momentu albumu. Delikatny klimat podtrzymuje początek „Cold-Blooded Angels”, który tempo podkręca dopiero w drugiej połowie i od razu wywołuje uśmiech na twarzy słuchacza.
„Crooked Mile” stanowi intro do jednego z cichych bohaterów „Gold & Grey” czyli „Broken Halo”. Utwór ten, obok „Front Toward Enemy”, stanowi najjaśniejszy moment nowego albumu. Po „Broken Halo” umieszczono jeszcze 4 utwory, z czego tylko „Borderlines” jest jeszcze w stanie poruszyć słuchacza. Słuchając takich utworów jak „Can Obscura” czy też „Assault On East Falls” można dojść do wniosku, że nie tylko produkcja albumu została skopana.
Oba utwory trwają łącznie ponad 4 minuty i jest to czas zwyczajnie zmarnowany. Pełnoprawny „Pale Sun” również nie porywa. W tym momencie można pobawić się w matematyka. „Gold & Grey” zawiera 6 przerywników muzycznych trwających łącznie ok. 10 minut. Żaden z nich nie wnosi niczego ciekawego na krążek i tak jak początkowe nie nużą tak każdy kolejny coraz bardziej męczy. I tu pojawia się pytanie czy konieczne było publikowanie takiej ilości materiału i kolorowanie albumu na szaro i złoto?
Moim zdaniem nie. 17 utworów można było spokojnie zredukować do 10 ucinając tym samym ponad 10 minut czasu trwania. Wprowadzając te kosmetyczne poprawki można było również uciąć jeden kolor. Wtedy otrzymalibyśmy kolejny genialny album Baroness. W obecnej formie „Gold & Grey” mimo wielu świetnych elementów pozostawia pewien nieprzyjemny posmak. Jest on o tyle gorszy, że Złoty z Szarym to podobno ostatnia część kolorowej historii. Oczywiście album dostał już na starcie +1 za kolejną piękną oprawę graficzną;)