Riverside – Love, Fear And The Time Machine

riverside love fear and the time machineNajnowszy album jednego z naszych najlepszych „produktów” eksportowych został już rozłożony na czynniki pierwsze w dziesiątkach innych recenzji. Nie ma zatem sensu powielać wszystkiego co już zostało napisane i u mnie będzie inaczej – na zasadzie zimnej analizy:)

Zacznijmy od plusów. Niewątpliwie jednym z największych jest wydanie takie samo jak to miało miejsce w przypadku „SONGS”. Dwa krążki „Love, Fear And The Time Machine” umieszczone są w bardzo ładnym digipaku z bardzo oryginalnymi i nietuzinkowymi grafikami Travisa Smitha. Gość już wcześniej przyzwyczaił nas do tego, że odwala kawał porządnej roboty – tak jest i tym razem. Drugi wielki plus – krążek „Day Session”. Pierwsze, bardzo luźne skojarzenie: „Metanoia” Porcupine Tree. Niecałe 30 minut grania snuje się niespiesznie w bardzo przyjemny sposób umilając czas spędzony przy wykonywaniu innych czynności np. czytania, sprzątania, pisania itp. Podobnie jest z krążkiem właściwym. Jako tło, jako całość, sprawdza się bardzo dobrze. Gorzej jeśli mamy się skupić tylko i wyłącznie na krążku lub słuchać go na wyrywki. W pierwszej opcji przytrafia się kilka fragmentów kiedy człowiek chciałby żeby dany utwór już się skończył bo zwyczajnie się dłuży i nudzi (np. „Time Travelers”). W drugim przypadku ciężko znaleźć kawałek, do którego chciałoby się bezpośrednio wracać.

Po kilkunastu przesłuchaniach nadal jestem w stanie zidentyfikować bez problemów tylko 3 utwory: „Lost” (jest pierwszy na płycie), „#Addicted” (dzięki bardzo charakterystycznemu i wpadającemu w ucho refrenowi oraz tematyce podobnej do tej zawartej na „Fear Of A Blank Planet” Porcupine Tree) oraz „Discard Your Fear” (singiel więc był katowany dziesiątki razy przed ukazaniem się albumu).

Do tego ewentualnie mogę dorzucić „Towards The Blue Horizon” (głównie ze względu na fragment ocierający się o Dream Theater) oraz „Found” (po prostu ładnie zamyka płytę).

Reszty utworów słucha się przyjemnie ale niewiele pozostaje w głowie. I tu pojawia się problem. Kiedyś słuchanie płyt Riverside było przygodą, wymagało poświęcenia czasu ale odpłacało to poświęcenie w piękny sposób. Nie trudno się domyśleć, że chodzi mi tu o trylogię;) Teraz możemy puszczać sobie „piosenki” zespołu na wyrywki bez obawy o to, że nie zrozumiemy o co chodzi bo będzie to wyrwane z kontekstu. „#Addicted” dotyczy bardzo smutnego zjawiska, które bardzo łatwo zaobserwować w ostatnich latach. Niestety (po części) grupa swoją twórczością dostosowuje się do tego nurtu.

Kiedyś Riverside był czymś wyjątkowym, dziś jest zespołem jednym z wielu. I chociaż jest to najwyższa półka, muzyczna ekstraklasa to i tak jakiś tam niedosyt pozostaje i człowiek miałby ochotę na coś innego.

Moja ocena -> 7/10

Jeśli zaczynałeś/zaczynałaś przygodę z zespołem od „SONGS” i album ten Cię urzekł to do mojej oceny spokojnie, w ciemno dorzuć sobie 1-2 oczka. Po przesłuchaniu „LFATTM” będziesz zadowolony/zadowolona;)

Oficjalna strona zespołu

Riverside na FB

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *