Nie od dziś wiadomo, że polska scena szeroko rozumianego grania stonerowego ma się bardzo dobrze i albumy chociażby takich zespołów jak Red Scalp, Sunnata, Weedpecker, Belzebong czy Dopelord trafiają do podsumowań rocznych prasy i portali branżowych. Mamy też w kraju zespoły, które nie zdobyły jeszcze takiej popularności jak wyżej wymienione, a w pełni na to zasługują. Do tego grona z pewnością należy zaliczyć wrocławski MuN, o którym mimo kilkuletniego stażu na scenie, dowiedziałem się dopiero po premierze „Presomnii”, która jest trzecim albumem w dorobku kwartetu.
„Presomnia” wyraźnie namieszała w moim muzycznym świecie. Album ten zawojował mój odtwarzacz już przy pierwszym przesłuchaniu i nie opuszczał go przez ponad tydzień. W tym czasie sprawił mi też wiele problemów ponieważ mimo szczerych chęci nie udało mi się go w żaden sposób zaszufladkować.
Uznaję to za olbrzymią zaletę ponieważ pośród dziesiątek, jeśli nie setek stonerowych kapel MuN gra świeżo i oryginalnie. Ze względu na sporo fragmentów psychodelicznych nasuwa się skojarzenie z Elder jednak nie jest ono do końca trafne, ponieważ Wrocławianie obok muzycznych pejzaży stawiają elementy zdecydowanie cięższe, którym towarzyszy growlowy wokal, czyli rzecz nieczęsto spotykana w tym gatunku.
Ozimir Gaslonsky za mikrofonem w ogóle wyróżnia się i to nie tylko na stonerowej scenie bardzo charakterystycznym i specyficznym stylem śpiewania, który już przy pierwszym przesłuchaniu mocno przykuwa uwagę. Ozimir płynnie przechodzi z czystego śpiewu w krzyk lub growl. Brzmi to naprawdę ciekawie i oryginalnie. Wokal stanowi dużą wartość dodaną „Presomnii”.
A ta przynosi 7 utworów nieprzekraczających razem 44 minut. Po krótkim intro zespół rzuca słuchacza na głęboką wodę serwując mocno rozbudowany „Scowl”, w którym po spokojnym początku atmosfera gęstnieje z każdą kolejną minutą by pod koniec wybuchnąć ciężarem zarówno muzycznym jak i wokalnym. Podobną budowę ma zamykający album i jednocześnie najdłuższy „Verity”.
Jednak oba te utwory wydają się być wyjątkowo spokojne przy najkrótszym w zestawieniu „Deceit”, który jest przedstawicielem brudnego, bagiennego sludge-doomu z „ryczącym” wokalem pełniącym tu rolę dodatkowego instrumentu.
Pozostałe dwa utwory z „Presomnii” to klimaty zdecydowanie lżejsze, ale niepozbawione cięższych fragmentów. Na szczególną uwagę zasługuje tu „Topple”, który jest na swój sposób wyjątkowo przebojowy i spokojnie poradziłby sobie w rockowym radiu. „Arthur”, mimo tego, że też szybko wpada w ucho,ze względu na czas trwania, raczej by takiej szansy nie dostał.
MuN jest kolejnym dowodem na to, że Polska ma olbrzymi potencjał muzyczny i to nie tylko na scenie stonerowej. Kto wie ile jeszcze zespołów gra w niszy i czeka na wybicie się. Tu muszę podziękować ekipie Heavision, dzięki której w ogóle miałem okazję poznać ekipę Wrocławian. Szkoda tylko, że „Presomnia” trafiła do mnie z dużym opóźnieniem, a nie krótko po premierze bo album ten z pewnością trafiłby do podsumowania za 2020 roku bo to zwyczajnie kawał świetnego grania. Czekam na więcej a w międzyczasie z przyjemnością zapoznam się z dwoma wcześniejszymi albumami zespołu.