„The most overrated Megadeth’s album ever” – i na tym mógłbym zakończyć recenzję tego wydawnictwa. Dla fanów jest to filar twórczości zespołu, jeden z najlepszych trashowych albumów w ogóle itp itd. Wystarczy popatrzeć na oceny Peace Sells… Krytycy się nad nim rozpływają, poparte jest to ogólną aprobatą fanów (wśród użytkowników Sputnik Music krążek ma ocenę 4,3 przy ponad 2500 oddanych głosów czyli wynik genialny). Są jednak i tacy jak ja, którzy muszą trochę ponarzekać;) Oczywiście nie można powiedzieć, że Peace Sells…. to słaby krążek bo tak nie jest. Drugi album w dyskografii Megadeth to bardzo porządny materiał ale gdybym miał ułożyć ranking złożony z czterech pierwszych albumów to akurat ten na podium by się nie załapał – reszta jest zwyczajnie lepsza. Chociaż i na Peace Sells… jest bardzo dużo dobrych momentów. Najmocniejszym jest chyba „Devils Island” z obłąkaną gitarą na początku. Dalej do czynienia mamy już z rasowym thrashem (tutaj nawet o punkowym zacięciu). Bardzo ciekawie (szczególnie w drugiej części) wypada otwierający album „Wake Up Dead” oraz następny w kolejności „The Conjuring”. W tym drugim Mustaine momentami osiąga szczyt umiejętności śpiewania od niechcenia: zmęczonego, znudzonego i wymuszonego. Brzmi to ciekawie a kilka fragmentów utworu mocno wkręca się w głowę. Trochę słabiej na ich tle wypada kawałek tytułowy. I tu mi się pewnie oberwie od fanów, którzy często „Peace Sells” uznają za jedno z najwybitniejszych osiągnięć zespołu. Mnie to w ogóle nie rusza. Chociaż muszę przyznać, że riffy grane w refrenach są świetne: proste jak konstrukcja cepa ale jednocześnie genialne. „Good Mourning/Black Friday” trzyma wysoki poziom ale nie powala – zwłaszcza w pierwszej części. Druga galopuje na wysokich obrotach(podobnych do „Devils Island”) i ratuje całość. „Bad Omen” nawiązuje do twórczości Slayera: jest szybko, bałaganiarsko, do tego dochodzi chaotyczna solówka. Przeciętnie na tle coverowego poprzednika(Sinatra) i następcy(Sex Pistols) wypada „I Ain’t No Superstitious”. Końcówkę albumu ratuje „My Last Words”, w którym pobrzmiewają echa Iron Maiden. 36 minut spędzone z albumem mija szybko i przyjemnie. Tylko w głowie pozostaje pytanie: skąd ten zachwyt i peany na cześć Peace Sells….? Fakt faktem – jest to solidny materiał. Ale z pewnością nie wybitny. W tym samym roku (1986) światło dzienne ujrzały również Reign In Blood i Master Of Puppets. Z tej trójki album Megadeth wypada najgorzej.
Moja ocena -> 7/10
Dokładnie tak samo myślę 😉 Z taką różnicą, że nie znajduje tutaj aż tylu ciekawych fragmentów.
Jedna z najlepszych płyt thrash metalowych i zdecydowanie najlepsza płyta Megadeth, przebijająca znacznie ,,Rust in Peace”, który to właśnie wg mnie jest zbyt ,,overrated”. Połamane, techniczne riffy, ciągłe zmiany tempa, opętańcze solówki, no i wokal Mustaina nie jest jeszcze tak irytujący jak na późniejszych albumach. To jest esencja thrashu panowie, mało który inny zespół był tak blisko w osiągnięciu absolutu w tym gatunku, jak właśnie Megadeth na tej płycie.
Peace Sells zdecydowanie jest lepsze od Rust in Peace która brzmi jak muzyka do gry komputerowej, jest taka kwadratowa, sztuczna i wykalkulowana. Natomiast Peace Sells brzmi naturalnie, z resztą przypomina mi płytę Coroner – No More Color. To już lepsze od Rust in Peace jest Countdown to Extinction – taka nieszkodliwa melodyjna thrash rockowa płyta do pokiwania głową ale nie przynajmniej tej pretensjonalności co Rust in Peace, Dużo lepiej techniką szpanuje Coroner.