Dyskografię Black Sabbath poznawałem skokowo. Najpierw była „wielka piątka”, później 2 krążki nagrane z Dio. Należało zatem wypełnić lukę między nimi. Na pierwszy rzut poszedł Never Say Die! Nie zapomnę szoku jaki przeżyłem przy pierwszym kontakcie z tym albumem(porównać mogę go chyba tylko do U2 i ich Zooropy;). Co to w ogóle ma być? Przyzwyczajony do mroku, ciężaru i specyficznej atmosfery z krążków, które już znałem oczekiwałem tego samego. A tu zamiast tego dostałem jakieś wesołe pitu pitu, które idzie skojarzyć z moim ulubionym Sabbathem praktycznie tylko po wokalu. Sorry, nie moja bajka – album wylądował na półce a ja odpuściłem sobie dalsze uzupełnianie luki w dyskografii zespołu. Kilka miesięcy później któryś już raz rzędu doszedłem do wniosku, że nie mam czego słuchać – pod rękę nawinął mi się akurat Never Say Die! I muszę przyznać, że na kilka dni zagościł w moim odtwarzaczu. Głównym problemem tego albumu jest to, że dość znacząco różni się on od wcześniejszych – genialnych dokonań zespołu (nie licząc może 2 poprzednich krążków;). Spragnieni ciężaru, soczystych riffów i mrocznego klimatu możemy się cholernie rozczarować i już na starcie uprzedzić do NSD! Gdy odetniemy się od przeszłości, zweryfikujemy nasze oczekiwania to album wypada nieźle. Ba! Całkiem dobrze. Album zaczyna się żywiołowym utworem tytułowym. Dopiero po wejściu Ozziego łatwiej zgadnąć co to za zespół. Utwór sam w sobie jest dynamiczny, przebojowy, szybko wpada w ucho. Gorzej jest z następnym w kolejce „Johnny Blade”. Pomysł na całkiem ciekawy utwór został bezczelnie zabity przez czas trwania efektu końcowego. Kawałek mimo wielu fajnych fragmentów nieziemsko się ciągnie. Trochę lepiej pod tym względem wypada „Junior’s Eyes” z bardzo przebojowym refrenem. Ale i ten utwór można by trochę przyciąć. Złego słowa nie można powiedzieć o bujającym „High Road”. Podobnie jest z „Shock Wave”. Ale gwoździem programu na NSD! jest bez wątpienia „Air Dance” z gościnnym udziałem klawiszy. Całość aż ocieka przebojowością i w dzisiejszych czasach pewnie hulałaby w komercyjnych stacjach radiowych. Ale wtedy czasy były inne i pewnie media nie zdołały obrzydzić ludziom tego utworu;) O pozostałych utworach można powiedzieć w zasadzie tylko tyle, że są. Nie wyróżniają się ani na plus ani na minus, mijają po kolei nie wzbudzając praktycznie żadnych emocji. Najłatwiej zapamiętać z nich „Breakout” ale tylko ze względu na to, że jest to utwór instrumentalny (dodatkowo mający mało wspólnego z głównym nurtem twórczości zespołu). Album jako całość wzbudza mieszane uczucia. Z jednej strony NSD! całkiem przyjemnie się słucha i jest tu wiele ciekawych momentów. Z drugiej natomiast czuć zmęczenie materiału i znudzenie muzyków (sobą?). Zatem bardzo dobrze, że ostatecznie nastąpił rozbrat Ozziego z zespołem bo dzięki niemu powstały 2 kolejne, klasyczne albumy Sabbathów. Gdyby stworzyć zestawienie oparte na dyskografii zespołu to NSD! łapałby się w nim w okolicach 8-10 miejsca czyli taki ligowy średniak;)
Moja ocena -> 6/10
Przyznam szczerze, że do tej pory omijałem szerokim łukiem wszystko co nie było związane z Ozzym/Dio;) Ale chyba najwyższa pora obadać.