Przyznam szczerze, że pod kątem muzycznym 2018 rok nie rozpieszcza nas w jakimś wybitnym stopniu. Jak do tej pory nie było w nim ani jednej premiery, do której odliczałbym dni i budził się o północy aby posłuchać nowego albumu na Tidalu.
Tym większym zaskoczeniem był dla mnie „One Eye Sees Red” gdyńskiego Lonker See, na którego zwyczajnie nie czekałem a o nadchodzącej premierze dowiedziałem się z materiałów promocyjnych wytwórni. Zaskoczenie to było jak najbardziej pozytywne a nowy materiał kwartetu jak do tej pory umilił mi dziesiątki kilometrów pokonywanych pieszo w czasie spacerów.
Zachwyt nad nim pojawił się już pierwszego dnia ale do zrecenzowania oczywiście trzeba było „dojrzeć”. Pierwszy problem pojawia się już w momencie podjęcia próby zaszufladkowania gdynian. W serwisie rateyourmusic grupie została przypięta etykieta psychodelicznego rocka, space rocka i post rocka. I w zasadzie każdy z tych podgatunków tu odnajdziemy ale „One Eye Sees Red” to coś więcej. Usłyszymy tu inspiracje jazzowe, jamowanie / improwizację i jeszcze inne elementy.
Drugi pełnoprawny album Lonker See przynosi 3 utwory. Patrząc na track listę można czuć rozczarowanie. Jednak mija ono bardzo szybko bo 2 utwory trwają łącznie ponad pół godziny a całość zamyka się w lekko ponad 40 minutach. W teorii wygląda to na ciężką przeprawę. Ale w praktyce jest zupełnie inaczej.
Początkowe minuty otwierającego album „Lillian Gish” budzą skojarzenia z muzyką filmową lub też z letnią nocą w plenerze przy gwieździstym niebie. Dopiero w okolicach 5 minuty zaczyna się zarysowywać bardziej standardowy utwór. Na początku pojawia się bas, po chwili perkusja. Gdy słuchacz zdąży się oswoić z rytmem i przyzwyczaić się do niego, pojawia się genialny saksofon z bardzo charakterystycznym motywem, który nie chce opuścić głowy jeszcze przez wiele godzin po zakończeniu przygody z „One Eye Sees Red”. Motyw ten towarzyszy nam przez dużą część „Lillian Gish” ustępując miejsca „solówce” w punkcie kulminacyjnym. Dopiero po końcowych dźwiękach zdajemy sobie sprawę, że całość trwała ponad 18 minut.
Tylko o minutę krócej trwa „Solaris Pt. 3 & 4”, który przy pierwszym odsłuchu od razu wzbudził skojarzenia z post metalem. Początek utworu poraża klimatem jaki potrafi zbudować np. Minsk (przykładowo w „Mescaline Sunrise”). W napięciu czekałem aż tę cudowną atmosferę nagle trafi szlag i całość eksploduje ciężkimi gitarami i growlem. Oczywiście nie doczekałem się bo to Lonker See a nie Minsk ale dla mnie jako fana post metalu była to ogromna niespodzianka i jeden z piękniejszych spokojnych post metalowych fragmentów w nie post metalowym utworze jaki słyszałem w ostatnich latach. Po kilku minutach atmosfera zmienia się. Na chwilę pojawia się kobiecy wokal, po którym nieśmiało zaczyna się przedzierać saksofon. Krótko po upływie 10 minuty utwór w zdecydowany sposób przyspiesza, robi się żywszy i w tym tempie jest utrzymany już do ostatnich sekund.
Kobiecy wokal pojawia się jeszcze w zamykającym album utworze tytułowym, który w najbardziej wyraźny sposób nawiązuje do jamowania na żywo. Genialnie wyeksponowano tu bas, który ginie dopiero w natłoku innych dźwięków pojawiających się pod koniec utworu, który nagle się urywa i pozostawia pewien niedosyt. Ale chyba tylko ze względu na czas trwania bo na tle 17 i 18 minut te 5 to mało i odnosi się wrażenie, że utwór nie zdążył dobrze się rozwinąć a już się skończył.
„One Eye Sees Red” jest dla mnie ogromnym pozytywnym zaskoczeniem i dopiero drugim polskim albumem w tym roku (obok nowego Weedpeckera), przy którym zatrzymałem się na dłużej i do którego systematycznie wracam. Gdynianie nagrali bardzo mocny i równy materiał, który może namieszać w podsumowaniach rocznych. Świetna rzecz – gorąco polecam!