Dziś będzie „mniej ambitnie”. Pewnie każdy zetknął się na przełomie wieków z bardzo popularną falą nu metalu. Jedni nucili sobie pod nosem to co leciało w mediach, inni wkręcili się głębiej i poznawali całą twórczość coraz to nowszych kapel powstających jak grzyby po deszczu. Trochę wody w Odrze upłynęło od tamtych czasów, ogólny entuzjazm i uwielbienie dla gatunku posypały się jak grecka gospodarka. Jedni nadal w tym siedzą, inni przerzucili się m.in. na coś co jest bardziej „trendi”. Ogólnie raczej przyjmuje się, że nu metal był/jest obciachowy i nic by się nie stało jakby go nie było. Przyznam szczerze, że w liceum słuchało się Linkin Parka, P.O.D. i kilku innych wynalazków. Nigdy jakoś wybitnie mnie to nie kręciło, człowiek zdał maturę i opuszczając LO zostawił tam też ten gatunek. Są jednak krążki fajne, do których wracam do dziś – głównie ze stajni Korna i Limp Bizkit. No i właśnie o debiucie tych drugich będzie dziś kilka słów. Kapelę Dursta i reszty można lubić, można nienawidzić, ale trzeba przyznać, że ich debiut jest na prawdę udany. Później w swojej twórczości trochę za bardzo odpłynęli ale tu jest na prawdę ciekawie. Pierwsze co rzuca się w uszy to żywiołowość tego krążka. Jest tu szybko, dynamicznie, ciężko, Fred co chwile drze się aż miło. Brzmi to jak ekipa nastolatków, która spotkała się w garażu by grając wyładować swoją agresję, frustrację. Problem w tym, że Durst miał wtedy 27 lat – no cóż, starsi też tak mogą mieć:) Three Dollar Bill, Yall$ jest najcięższym wydawnictwem w ich dyskografii. Jedynym spokojnym momentem jest tu utwór „Sour” – swoją drogą jeden z najlepszych na płycie ze świetną gitarą Borlanda. Jest tu kilka przejściówek między lekkim i ciężkim: „Stuck”, genialny „Stalemate”, „Stink Finger” i jeszcze parę innych. Są też kawałki mocne praktycznie w całości: „Pollution”, „Nobody Loves Me”, „Leech”. Do tego dochodzi cover George’a Michaela „Faith”, którego wielkim fanem nie jestem. Osobna historia to ostatni utwór na płycie – „Everything” – ponad 16minutowy efekt jamowania zespołu. Brzmi to niczym jakaś nowoczesna kapela progresywna/psychodeliczna. Jest tu kilka pięknych momentów gitarowych. Niektórym kawałek nie pasuje i po „Leech” kończą przygodę z albumem, ja zawsze słucham do końca bo „Everything” uwielbiam. Czasem odpalam TDBY tylko dla tego utworu. Ale jak już krążek jest w odtwarzaczu to częściej leci w całości bo to na prawdę kawał fajnego grania. I czy tego się chce czy nie to też kawałek historii muzyki. Czy ciekawy czy obciachowy to już każdy musi zdecydować sam;)
Moja ocena -> 9/10
Też miałem okres słuchania nu metalu, chociaż u mnie przypadło to jakoś pod koniec podstawówki. Numerem jeden był oczywiście Linkin Park (który lubię do tej pory). Dobrze wspominam też P.O.D. Do Limb Bizkit jednak nigdy specjalnie się nie przekonałem. Pamiętam, że miałem kilka piosenek od kumpla (wtedy nie miałem jeszcze netu i chociażby możliwości posłuchania na youtubie) i nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Zresztą nu metal był raczej tylko jakimś epizodem i wolałem iść w klimaty heavy metalu.
Ja kiedyś najczęściej słuchałem P.O.D. Mam nawet w domu oryginał Fundamental Elements…., który kupiłem na fali popularności ich następnego krążka Satellite (oba albumy fajne). Późniejsza ich twórczość totalnie mnie nie rusza, takie to jałowe, nijakie, nie wiem dla kogo oni to nagrywają:) Dla mnie nu metal był przystankiem, odpoczynkiem od grunge’u i cięższych klimatów, które mnie zainteresowały jeszcze w podstawówce w końcu lat 90tych.
Na początku chcę ZAZNACZYĆ, iż poniższy text NIE jest w żaden sposób – wjazdem w autora powyższej recenzji. Poniższy text to przeplatanie moich luźnych przemyśleń z paroma znaczącymi faktami muzycznymi, tak więc proszę nie brać tego do siebie. No to jak to mawiał Fred Durs w kawałku „Hot-Dog”: he we go!
1. Nie wiem kto powinien dostać bardziej po ryju – twórcy terminu „nu-metal”, czy raczej „geniusze” przypisujący doń najrozmaitsze bandy?! No bo jak tu się nie wkurwić, kiedy takiego Biohazard (New York Hardcore) czy innego Body Count (Hardcore) lub Static-X (Industrial Metal) – widać (jak atakującą naszą twarz pięść) w pseudo-encyklopediach dot. tego gównianego NU-rtu?! Idąc tokiem myślenia tychże koneseruf – można dojść do wniosku, że Run-D.M.C. tworzyli nu-metal z tego prostego względu iż jako 1-si rapowali do gitarowych podkładów! A od kiedy kurwa Rap skrzyżowany z Metalem równa się nu-metal?!? A goście z Biohazard to niby nie rapowali, a kolesie z Rage Against The Machine, czy wcześniej równie wspomnianego Body Count?!? To samo tyczy się mieszanki Metalu z szeroko pojętą Elektroniką – Die Krupps, Static-X, Sonic Mayhem (soundtrack „Quake 2”), White Zombie (album „Astro Creep 2000”), Fear Factory. Łączenia stylów, które są bezmyślnie wrzucane do worka z nazwą „nu” – powstały w czasach, kiedy ci nu-faHowcy robili w pieluchy lub byli jeszcze w jajach tatusiów! Kurwa, kto to widział pisać takie bzdury?!? Biohazard, Body Count, Limp Bizkit, Deftones, R.A.T.M., Downset., Crackdown (krążek „Rise Up”), Hostility (longplay „Brick”), H-Blockx – to są wszyscy kurwa przedstawiciele nurtu zwanego Hardcore’em, którzy pozostali przy tym co tworzyli (Body Count, R.A.T.M., Downset., Crackdown, Hostility) albo z czasem odeszli w zupełnie inne rejony muzyki (Deftones, H-Blockx, Limp Bizkit, P.O.D. – tak, ich 1-szy krążek „Snuff The Punk” to czysty New York Hardcore!). A że każdy z nich gra ten sam nurt po swojemu?? To kurwa raczej logiczne i zrozumiałe, tak jak z resztą nurtów: Heavy, Death, Grind, Thrash, Punk, Rock 'n’ Roll itp. Black Sabbath, Motorhead, AC/DC, Judas Priest, Ozzy Osbourne, Alice Cooper, Tony Iommi, Black Label Society – każdy kurwa z nich napierdala Heavy Metal. Obituary, Carcass, Death, Napalm Death, Sepultura, Deicide, Cannibal Corpse, Vader, Morbid Angel, Bolt Thrower – każdy z nich napierdala(ł) Death Metal. Każdy gra to samo, ale po swojemu. No ale idąc torem nu-znaFców – każda z tych kapel gra nu-metal, albo zupełnie inny jeszcze niesklasyfikowany styl/odmianę Metalu. Zaś te cioty z Linkin Park (słuchałem – owszem, podobnie jak paru innych ale to dawne dziecięce czasy) i im podobnych – mają tyle z Metalem wspólnego, co ja z rodziną Clinta Eastwooda czy tam innego Mela Gibsona! Luje Parkowe (LP) początkowo pitolili gówno wartego Pop-Rocka czy coś jemu podobnego, a później to już zupełnie ich pojebało i wyjebali w kierunku jakieś całkiem ochujałej szeroko pojętej Awangardy (słyszałem opinie ludzi, oraz parę songów i trzymam się od tego z daleka!). P.O.D. czy tam inni Papa Roach – jeżeli mieli cokolwiek wspólnego z szeroko pojętym Metalem, to już od dawien dawna nie mają! Korn, SOAD czy tam Slipknot (z naciskiem na tych ostatnich) – TO jest kurwa Metal, lepszy czy gorszy ale METAL a nie jakieś chujstwa dla dziewczynek! Z obserwacji widzę że większość ludzi bezmyślnie powtarza zasłyszane frazesy (np. „Limp Bizkit to nu-metal”), zamiast zgłębić temat. Ja zgłębiłem sprawę i dlatego kurwica mnie łapie, kiedy n-ty raz z rzędu słyszę ten sam stek absurdalnych bzdur(!). Dla jasności – Clawfinger (grający podobnie jak Limp Bizkit – zwrotna rapowa, a refren metalowy) to też NIE nu-metal, a jebany Hardcore(!). Dobra, to tyle na ten temat. Przejdźmy do kolejnego i ostatniego punktu – tego posta.
2. Prawdziwy LIMP BIZKIT skończył się na wydanym w 2000 roku – „Chocolate Starfish…”, bo to co później wyszło spod rąk chłopaków – było do chuja niepodobne! „Results May Vary” – pomieszanie z poplątaniem. Goście sami nie wiedzieli w którym kierunku pójść, więc najebali wszystkiego do kupy, przez co wyszedł taki pojebany i ciągnący się jak guma na chuju miszmasz (spokojnie płytę można było skrócić o połowę – wyszłoby to wydawnictwu jak i samemu słuchaczowi na lepsze!). „The Unquestionable Truth pt.1” – pomijając nieudane naśladowanie Zacka (z R.A.T.M.) w wykonaniu Freda, to cały ten materiał jest totalnie kurwa: chujowy, spierdolony i nudny jak ja pierdolę! Do tego wszystkiego trzeba dorzucić mastering, który chyba został wysrany wraz z niedzielnym bigosem – bo tak wkurwiającego i nijakiego brzmienia to ciężko szukać, chyba że w słabych jakościowo grindowych płytach! „Gold Cobra” – dawałem tej płycie parę razy szansę, nawet ostatnio (z tydzień temu). I niestety kurwa – w połowie 7 songu, po prostu wyłączyłem to w pizdu! 1 w miarę udany kawałek – 'Shotgun’, nie ratuje sytuacji za skurwysyna i podziwiam tych którzy wytrwali do końca, a nawet kupili płytę! To były moje osobiste odczucia w kierunku chłopaków z Limp Bizkit, ale faktem niezaprzeczalnym jest to że skończyli się oni na wykurwistym w jebany kosmos „Chocolate Starfish…”! Natomiast kwestia której nie rozumiem to ta, czemu niektórzy/znaczna część ludzi(e) uznaj(ą/e) „Significant Other” za najlepszy krążek w ich karierze?! Jest to cholernie dobra i solidna płyta (lecz pod koniec się już pierdoli), ale „Chocolate Starfish…” to jebane OPUS MAGNUM ich umiejętności i APOGEUM zajebistości!!!!! Nie pamiętam 2-óch pierwszych płyt, więc wypowiem się na temat 3 – nie podobają mi się tylko 2 tracki pseudo-rapowe, natomiast cała reszta to po prostu jeden wielki WYPIERDOL!!!!! „Chocolate Starfish…” to Najlepszy krążek, 9/10!!!!! :)))