Kurta Vile’a można bez wątpienia uznać za bezpośredniego spadkobiercę amerykańskiego folk rocka spod szyldu Boba Dylana lub Neila Younga. Choć można się spierać przy porównywaniu klasy tych artystów to trzeba przyznać, że Vile kultywuje muzyczną tradycję zapoczątkowaną kilkadziesiąt lat temu przez legendy gatunku. O przywiązaniu do danych czasów świadczy już sama retro okładka nowego wydawnictwa.
Kurt Vile jest artystą wyjątkowo płodnym. „Bottle It In” jest jego 7. albumem w solowej karierze zapoczątkowanej w 2008 roku. Po drodze pojawiła się również bardzo dobra kolaboracja z Courtney Barnett. Do tej pory jakość szła w parze z prędkością nagrywania nowych albumów. Czy po wydaniu „Bottle It In” coś się zmieniło?
Pierwsze co rzuca się w oczy w przypadku nowego albumu to czas trwania, zbliżający się niebezpiecznie do granic pojemności CD. O tym, że Vile potrafi nagrać wiele, przekonaliśmy się już przy okazji „Wakin On A Pretty Daze”, który trwał prawie 70 minut. Tu materiał kończy się na kilkanaście sekund przed upływem 79. minuty. Sporo, prawda? „Wakin…” wybronił się z takiego czasu trwania. Czy i „Bottle It In” się udało?
Album rozpoczyna się od świetnego, singlowego „Loading Zones”, który zachwyca swoją prostotą, przebojowością i dynamiką. Druga albumowa zapowiedź – „Bassackwards” – jest już inna: senna, monotonna i przede wszystkim nieziemsko długa. Paradoksalnie na tym właśnie polega jej urok. Mimo prawie 10 minut trwania utwór nie dłuży się, a Kurt w doskonały sposób wprowadza słuchacza w leniwy klimat przypominający ten z „Thinking Of A Place” The War On Drugs, czyli dawnego zespołu artysty.
Po przebrnięciu przez prawie 80 minut muzyki można dojść do wniosku, że „Bottle It In” jest wypadkową przedpremierowych singli. Z jednej strony mamy tu bardzo żywe i przebojowe „Yeah Bones” i „Come Again”(najlepszy utwór z tego wydawnictwa obok „Loading Zones” i jeden z najlepszych Kurta w ogóle), z drugiej „ślimacze”, jakby improwizowane fragmenty trwające mniej więcej 10 minut.
Gdzieś pomiędzy znalazło się jeszcze miejsce dla mniej dynamicznych i krótszych utworów, jak np. promujący album już po premierze „One Trick Ponies” czy też „Rollin With The Flow” i „Hysteria” oraz gitarowej psychodelii nawiązującej do złotych czasów gatunku („Skinny Mini” i „Check Baby”).
Po końcowych dźwiękach zamykającego album „(Bottle Back)” zadajemy sobie pytanie, czy z nowym albumem wszystko jest w porządku? Osobiście mam pewne zastrzeżenia. Z jednej strony słuchanie „Bottle It In” nie nuży i przez całość można przebrnąć bez większego wysiłku, z drugiej jednak strony doskonale zdajemy sobie sprawę, że album jest zwyczajnie za długi i lepiej brzmiałby w formie o 15-20 minut krótszej.
Bez większych problemów znajdziemy tu fragmenty, których mogłoby nie być bez szkody dla albumu. Na pierwszy rzut wysuwają się najdłuższe utwory, które aż proszą się o kosmetykę i przycinanie (zwłaszcza utwór tytułowy, przeciągany trochę na siłę). O usunięcie prosi się najbardziej nijaki „Cold Was The Wind” oraz wspomniany wcześniej „(Bottle Back)”, który nie wnosi na krążek żadnej wartości. Taki „Bottle It In” po tuningu, zamykający się w godzinie trwania prezentowałby się zdecydowanie lepiej. W obecnej formie jest „tylko” bardzo dobrze.