Ależ dobrze wchodzi ten nowy Kreator. Po kilku przesłuchaniach mamy wrażenie, że „Gods Of Violence” znamy od lat. Ale nie dlatego, że nowy materiał jest aż tak dobry tylko ze względu na to, że jest to kolejna taka sama płyta niemieckiej legendy thrashu.
Petrozza wraz z zespołem opanowali do perfekcji sztukę tworzenia przebojowych, chwytliwych i pompatycznych utworów garściami czerpiących m.in. z power metalu. I sztukę tę na „Gods Of Violence” dalej kultywują. Prawda jest taka, że utwory z ostatnich kilku płyt zespołu można by zmieszać tworząc inne zestawienia i nikt nie zauważyłby różnicy (no może poza „Hordes Of Chaos” ze względu na inne brzmienie).
Od kilkunastu lat Kreator gra to samo. Fakt faktem – nowego albumu słucha się całkiem przyjemnie ale w pewnym momencie człowiekowi zapala się żółte światełko z napisem „ile można?”. Z każdym kolejnym albumem, który jest kopią poprzedniego zaczyna również drażnić coraz więcej rzeczy. Sztampowego „Satan Is Real” nie da się słuchać. Momentami drażni utwór tytułowy.
Irytujący staje się proces „cavaleryzacji”. Podobnie jak w przypadku Soulfly czy Cavalera Conspiracy, patrząc na tytuł utworu wiemy już co usłyszymy w refrenie. Niewiadomą pozostaje tylko forma: skandowanie, wykrzyczenie, zaśpiewanie. I tak praktycznie w każdym z 11 zawartych tutaj utworów.
Oczywiście „Gods Of Violence” nie jest aż tak zły jakby się to mogło wydawać po przeczytaniu dotychczasowej części tekstu. Album ma dużo dobrych momentów. Jednym z nich jest niewątpliwie „World War Now” – najjaśniejszy moment tego krążka jak i jedna z lepszych rzeczy jaką Kreator stworzył na przestrzeni ostatnich kilku albumów. Niestety nawet tutaj musiało pojawić się zupełnie niepotrzebne zwolnienie, które lekko psuje i tak bardzo dobry efekt końcowy (coś jak picie pysznego piwa z niedomytego kufla;).
Radę daje też „Totalitarian Terror” i „Army Of Storms”. W reszcie również bez problemu odnajdziemy dużo plusów. Ale jednak całość pozostawia dość wyraźny niesmak. Z jednej strony tym kompozycjom niczego konkretnego nie można zarzucić (no może oprócz tragicznego „Satan Is Real”), warsztatowo i wokalnie również wszystko się zgadza i stoi na wysokim poziomie. Jednak mierzi wtórność, schematyczność i cukierkowość nowego albumu (jak i kilku poprzednich).
W efekcie tego po pierwszym oczarowaniu i na prawdę dobrym wrażeniu (po 2 przesłuchaniach ocena miała być o wiele wyższa) nadchodzi czas na refleksje i wniosek, że za kilka przesłuchań „Gods Of Violence” spotka pewnie podobny los jak chociażby „Phantom Antichrist” czyli zapomnienie i kurzenie się na półce.
Na następcę tego ostatniego przyszło fanom czekać 5 lat. Efekt nie jest w pełni satysfakcjonujący i jeśli zespół niczego nie zmieni to po kolejny identyczny album duża część fanów pewnie już nie sięgnie. Z kolei odbiór krążka przez osoby dopiero rozpoczynające przygodę z Kreatorem będzie prawdopodobnie zupełnie inny ponieważ nie mają oni porównania do wcześniejszych dokonań i mogą zostać zauroczeni poziomem warsztatu muzyków i chwytliwością kompozycji. I takie odcięcie od przeszłości częściowo ratuje sytuację i wpływa na ocenę końcową wystawioną przez starego fana;)
Moja ocena -> 6/10