Melomani przyzwyczaili się do dzielenia muzyki na gatunki, podgatunki i kategorie, których nazwy rozumieją tylko ci najbardziej wkręceni. Spróbujcie wytłumaczyć w prostych słowach, czym różni się sludge od thrashu, a dojdziecie do wniosku, że bez puszczenia kilku przykładów jest to w zasadzie niemożliwe. Na szczęście istnieją zespoły, których muzyka właściwie definiuje dany gatunek – czasami dlatego, że udało jej się idealnie wpisać w przyjętą dawno temu konwencję, a dzasami dlatego, że mówimy o grupie, która de facto ów gatunek stworzyła. Przykładowo, dla trip-hopu takim zespołem jest Massive Attack. Owszem, istnieją jeszcze Lamb, Tricky, Portishead, Groove Armada, Röyksopp, Morcheeba, Goldfrapp, DJ Shadow, ale Massive Attack to w na tym podwórku niekwestionowany numer jeden.
Dla nu metalu takim zespołem jest Korn. Znów można powiedzieć, że są jeszcze takie ekipy jak Limp Bizkit, Linkin Park, Papa Roach, Deftones, Drowning Pool, P.O.D. czy System Of A Down, ale większość słuchaczy zgadza się, że Korn jest ikoną nu metalu i kropka. Co więcej, ostatnio ekipa z Bakersfield jest całkiem aktywna. Czy jej najnowszy krążek nie rozczaruje wiernych fanów?
Ciężko uwierzyć w to, że od premiery „The Nothing” minęły już trzy lata. Gdybym miał zgadywać, obstawiałbym, że album ten ukazał się już w czasach pandemicznych, dlatego też zaskoczył mnie singiel, który ukazał się w listopadzie ubiegłego roku. Podobnie zaskoczył mnie też sam „Start The Healing”, ukazujący Korna w przebojowej odsłonie z okolic „The Paradigm Shift”, jednak podlany zdecydowanie większą dawką ciężaru.
W następnej kolejności ujawniono okładkę wydawnictwa, tracklistę oraz czas jego trwania. Tu pojawiło się jeszcze większe zaciekawienie, ponieważ na „Requiem” składa się dziewięć utworów o łącznym czasie trwania nie dochodzącym nawet do 33 minut. Trochę mało i krótko.
Lekkie zniesmaczenie całą sytuacją poprawiła druga zapowiedź albumu – „Forgotten”. Podobnie jak „Start The Healing”, utwór ten ma w sobie sporą dawkę przebojowości, przy której znów nie zapomniano o ciężarze. Praktycznie to samo można powiedzieć o ostatniej zapowiedzi – „Lost In The Grandeur”, która w dotychczasowym zestawieniu jest zdecydowanie najcięższa, momentami połamana rytmicznie i zawiera fragment o takim natężeniu agresji, którego w Kornie nie widzieliśmy od lat. A przecież w ostatnich latach trochę się w zespole wydarzyło.
Bezterminową przerwę od muzyki ogłosił Fieldy, który był z zespołem od początku jego istnienia. Na albumie usłyszymy jego partie basu, jednak na trasę koncertową został zatrudniony Ra Diaz z Suicidal Tendencies. Cała otoczka związana z „Requiem” wydaje się być dziwna. Mimo śledzenia mediów społecznościowych zespołu skutecznie udało mi się „ominąć” całą kampanię reklamową związaną z krążkiem, a z tego, co można poczytać w Internecie, było tego całkiem sporo. Widocznie algorytmy odpowiadające ze treści sugerowane doszły do wniosku, że nie chcę wiedzieć o tym, co się dzieje w Kornie.
Po przesłuchaniu wszystkich zapowiedzi można zdać sobie sprawę z tego, że „przerobiliśmy” już 1/3 materiału zawartego na „Requiem”. Sześć pozostałych utworów nie odbiega od konwencji zaprezentowanej na singlach. Kornowi udało się nagrać album bardziej przebojowy niż „The Nothing”, nie tracąc przy tym mocy i zachowując charakterystyczny styl, który znamy od lat. Takie utwory jak „Penance To Sorrow” wpadają w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu. „Hopeless And Beaten” momentami wręcz przytłacza.
Z kolei końcówka „Worst Is On Its Way” jest ukłonem w stronę „Life Is Peachy”. Można zatem powiedzieć, że nowy materiał jest godnym następcą „The Nothing”, ale nie jest tak do końca. Po ostatnich dźwiękach „Requiem” pozostaje pewien niedosyt. Do pełni szczęścia zabrakło jednego lub dwóch utworów, które dociągnęłyby album w okolice 40 minut, czyli kornowego standardu. Nie zmienia to faktu, że te nieco ponad pół godziny to bardzo dobrze spędzony czas. Muzycy z Bakersfield mimo wielu perturbacji utrzymują w miarę równy poziom.
Pytanie tylko, czy nawet jeśli oni radzą sobie dobrze, w tak zwanym międzyczasie nie umarł po prostu nu metal. Aby sobie na nie odpowiedzieć, wystarczy przyjrzeć się aktywności zespołów wymienionych w pierwszym akapicie jako te, które deptały Kornowi po piętach. Generalnie, nie zagłębiając się w szczegóły ani przyczyny takiego stanu rzeczy, albo nie dzieje się nic, albo dzieje się stosunkowo niewiele.
Nu metal najzwyczajniej w świecie swoje złote lata ma już za sobą i nic tego nie zmieni. Młodzi melomani średnio interesują się tym gatunkiem, natomiast ci, którzy na tej muzyce się wychowali, najchętniej wracają do takich płyt jak „Issues”, „Life Is Peachy” czy „Untouchables”. Wystarczy zresztą spojrzeć, jak kolejne wydawnictwa Korna pokrywały się w różnych krajach złotem i platyną. Oj, jest tego sporo, a „Issues” jest w tej dziedzinie absolutnym rekordzistą.
Wydana w 2007 roku „Untitled” zyskała status złotej płyty tylko w Stanach Zjednoczonych i był to ostatni taki sukces w historii zespołu. Cztery kolejne albumy nie notowały już tak dobrych wyników. Nie mówię o tym po to, aby rozliczać muzyków z Bakersfield ze sprzedanych krążków, ale po to, aby zobrazować zjawisko, które od pewnego czasu wszyscy wyraźnie widzimy.
Czas nu metalu się skończył. Dawno minęła na niego moda. Świetnie słuchało się tego dwadzieścia lat temu, ale obecnie nawet jeśli nową płytę wyda Korn, filar tego gatunku, i nawet jeśli jest to udany (a do tego bardzo dobrze zrealizowany) materiał, po jego przesłuchaniu przeciętny człowiek czuje się, jak po obejrzeniu czwartej części „Matrixa”.
Recenzja skopiowana z https://www.stereolife.pl/archiwum/plyty/metal/4986-korn-requiem
Jakbyś przejrzał archiwum bloga i Stereolife to byś zauważył, że praktycznie wszystkie teksty od 9 lat są takie same bo piszę tutaj i tam;)