Jak zwykle zbyt długo przyszło fanom Killing Joke czekać na nowy album grupy. W Polsce to oczekiwanie było może niezbyt wyczuwalne bo (nie wiedzieć czemu) zespół ten nie jest w naszym kraju wybitnie popularny i chyba niestety to się już nie zmieni.
Sytuacja ta jest o tyle dziwna, że wbrew pozorom Polacy mają gust muzyczny, który coraz mocniej przebija się przez morze syfu promowanego przez środki masowego przekazu. I dzięki temu w zestawieniach sprzedażowych obok tandety można spotkać Davida Gilmoura, Marka Knopflera, Porcupine Tree, Stevena Wilsona solo, Riverside i mnóstwo innych wartościowych wydawnictw. Mam nadzieję, że ekipa z Londynu kiedyś dołączy do tego grona. Chociaż jeśli przez ponad 30 lat tak się nie stało to trudno wierzyć w nagłą odmianę. Chociaż bez dwóch zdań „Pylon” mógłby tego dokonać i przełamać złą, polską passę.
Przez ponad 3 lata, które minęły od premiery „MMXII” apetyt na coś nowego był już dość spory. Na szczęście na kilka tygodni przed premierą krążka ekipa Jaza Colemana uraczyła nas 2 albumowymi zapowiadaczami: „I Am The Virus” oraz „Euphoria”. Pierwszy z nich to to co prawdziwe tygrysy lubią najbardziej: niesamowity ciężar, motoryka, industrialny „smród” i do tego Jaz w świetnej formie prezentujący wachlarz swoich umiejętności. Utwór swoją inwazyjnością nawiązuje do najcięższych pocisków z „Pandemonium”. Doliczyć do tego trzeba jeszcze potężniejsze brzmienie A.D. 2015.
„Euphoria” z kolei to ukłon w stronę fanów trochę lżejszej odsłony zespołu z okolic „In Cythera”, gdyby brzmienie tego utworu spłycić do poziomu lat 80tych to kawałek mógłby się spokojnie znaleźć na „Night Time”. Zarówno „I Am The Virus” jak i „Euphoria” to Killing Joke na najwyższym poziomie, utwory, które praktycznie już przy pierwszym przesłuchaniu wpadają w ucho i chcą w nim zostać na dłużej. Zatem balonik przedpremierowych oczekiwań był już napompowany do granic możliwości. A czy „Pylon” ostatecznie nasyci wszystkich tych głodnych i spragnionych? I tak i nie.
Krążek zaczyna się od „Autonomous Zone” – jednego z najlepszych otwieraczy w historii zespołu. Wszystko jest tu genialne: mechaniczne riffy, ciężar, momentami obłąkany wokal Jaza. Nawet krótkie wstawki basu i tego orientalnego dźwięku (o bliżej nieokreślonym pochodzeniu;) sprawiają, że człowiekowi uśmiech sam ciśnie się na usta. Geniusz w czystej postaci, Killing Joke w wybitnej formie.
Banan od ucha do ucha pojawia się również już przy pierwszym kontakcie z „Big Buzz”, który nawiązuje do czasów dużo wcześniejszych. Słuchaczowi od razu włączają się wspomnienia z czasów spędzonych z „Pandemonium” czy też „Democracy”. I to by było na tyle jeśli chodzi o „miłe, łatwe i przyjemne”. Reszta materiału zawartego na „Pylonie” jest zdecydowanie mniej przebojowa, bardziej toporna i wymaga dłuższego poznania.
W moim przypadku przełamanie nastąpiło już po kilku przesłuchaniach i teraz praktycznie każdy z 10 utworów zawartych na krążku „wciągam” bez zastrzeżeń. Niewątpliwym plusem „Pylona” jest to, że niecała godzina spędzona z nim mija w iście ekspresowym tempie. Jeszcze nie zdążymy ochłonąć po „Autonomous Zone” a tu już jesteśmy miażdżeni ciężarem „Dawn Of The Hive” by po chwili ochłonąć przy „Euphorii”.
Później przez chwilę bujamy się przy „New Jerusalem” po którym jest już „Big Buzz”, chwila kolejnego miażdżenia (tym razem „Delete”) i „I Am The Virus”. Na koniec zespół serwuje nam „Into The Unknown”, który jest kolejnym nawiązaniem do starych dobrych czasów. Po ostatnich dźwiękach tego kawałka ma się ochotę od razu wcisnąć PLAY i ponownie zagłębić w muzyczny świat stworzony przez Colemana i spółkę. Świat bardzo oryginalny, wyrazisty, charakterystyczny, rozpoznawalny i przede wszystkim specyficzny – w ekscentrycznej głowie Jaza nic się nie zmieniło zatem tematyka tekstów pozostaje podobna do tej, którą już doskonale znamy – nad całością wisi postapokaliptyczny klimat nieuchronnej zagłady.
Czy zatem „Pylon” spełnia pokładane w nim oczekiwania? Po raz kolejny odpowiedź brzmi „i tak i nie”;) Z jednej strony nie ma wątpliwości – jest to kolejny świetny album w dorobku zespołu, rzecz nietuzinkowa i wybijająca się ponad większość dzisiejszego rynku muzycznego. Z drugiej jednak muszę przyznać, że mój apetyt nie został do końca zaspokojony i miałbym ochotę na odrobinę więcej, np. na jeszcze jedną petardę typu „Autonomous Zone” lub „I Am The Virus”. Nie zmienia to faktu, że „Pylon” jest i tak jednym z najlepszych albumów wydanych w 2015 roku.
Wydanie Deluxe przynosi nam 5 dodatkowych utworów – ponad 30 minut muzyki na poziomie, do którego Killing Joke zdążył już nas przyzwyczaić. Najbardziej wyróżnia się tu motoryczny „Apotheosis” i remix „Snakedance”, który pasuje do całego albumu jak pięść do nosa (ale i tak jest całkiem przyjemny;)
Moja ocena -> 9/10
Jestem w trakcie słuchania i pierwsze wrażenie jest naprawdę niezłe. To chyba największa niespodzianka wśród tegorocznych premier.
Podzielam zdanie co do płyty – jedna z najlepszych w tym roku.
Dla mnie płyty Killing Joke przestały być niespodziankami jakieś 15 lat temu:) PO nich zawsze można spodziewać się muzyki na najwyższym poziomie. Jak dla mnie „Pylon” to płyta roku, a nawet jeśli nie to na pewno TOP3 😉