Twórczość Jacka White’a jest w mojej dyskografii pewnego rodzaju fenomenem. Oczywiście zaczęło się od The White Stripes. Później była ekipa The Dead Weather i na końcu solowe nagrania artysty. Z tego zestawienia zdecydowanie najlepiej poznałem Dead Weather, na samym końcu zaś uplasowały się solówki. Okazją do zmiany układu w tabeli był pierwszy od czterech lat album Jacka White’a. Czy jednak tak się stało?
Nie mogę powiedzieć, że ostatnie kilka lat to intensywna przygoda z jakąkolwiek odsłoną twórczości artysty. Czasem wracałem do Dead Weather, reszta od co najmniej kilkunastu miesięcy leży zakurzona na półce. Ale oczywiście pierwsze wzmianki o nadchodzącym albumie Amerykanina wywołały trochę szybsze bicie serca – bardziej ze względu na przywołanie bardzo miłych wspomnień sprzed kilkunastu lat niż faktyczne wyczekiwanie na nowe wydawnictwo.
Wszystko zmieniło się w momencie pojawienia się „Taking Me Back”, który przekonał mnie do siebie już przy pierwszym przesłuchaniu. Przy całej swojej specyfice, inwazyjności i wręcz nachalności utwór ten jest niesamowicie przebojowy i zwyczajnie wpada w ucho. W wersji ostatecznej krążka przechodzi on płynnie w rockowy pocisk – „Fear Of The Dawn” i nie patrząc na track-listę można w zasadzie pomyśleć, że to jeden utwór.
Zapewne nie tylko u mnie lekką konsternację wywołała druga zapowiedź albumu – „Hi-De-Ho”, w której początku pojawia się nawoływanie muezina, które płynnie przechodzi w rapowy gościnny występ Q-Tipa. Na papierze i przy pierwszym przesłuchaniu taka kombinacja wydaje się być nie przełknięcia. Zwłaszcza, że momentami utwór ten wydaje się być muzycznym patchworkiem, zapakowanym po brzegi pomysłem stworzonym w Magic Music Maker.
Podobne wrażenie początkowo sprawia „That’s The Trick?”, w którego przypadku również dopiero po kilku dobrych przesłuchaniach dochodzimy do wniosku, że w tym szaleństwie jest metoda i ten początkowy bałagan jest w istocie wyjątkowo poukładany i przemyślany.
Te dwa utwory w wyraźny sposób sygnalizowały kierunek, w którym może podążyć artysta na „Fear Of The Dawn”. Znaki wysyłane słuchaczowi nie były złudne ponieważ uczucie słuchania muzycznego patchworku może nam towarzyszyć przez większą część z 40 minut w kumulacją w postaci „Eosophobia” i „Into The Twilight” w okolicy środka albumu.
Utworów nawiązujących do wcześniejszego dorobku artysty nie znajdziemy tu za wiele. Poza pierwszą zapowiedzią i „Fear Of The Dawn” można tu podciągnąć jeszcze „The White Raven”, „That Was Then, This Is Now”, „Morning, Noon And Night”. Odnajdziemy tu sporo retro garażowego rocka i nawiązań do przeszłości. Osobną kategorię stanowi „Shedding My Velvet”, który jest pięknym zwieńczeniem albumu.
„Fear Of The Dawn” z pewnością nie jest dziełem wybitnym ani przełomowym. Jednak ze względu na swoją specyficzność, oryginalność i sporą różnicę w stosunku do poprzednich albumów zdecydowanie wyróżnia się na tle wcześniejszych dokonań White’a. Sprawia też, że chce się do tych dokonań wrócić i przypomnieć je sobie po kilku latach „rozłąki”.