Trzeba przyznać, że Meshuggah jest fenomenem na skalę światową. Pomimo tego, że członkowie zespołu nie lubią gdy określa się ich jako prekursorów djentu to trudno zaprzeczyć temu, że tak właśnie jest. Co więcej – nie dość, że Szwedzi mieli gigantyczny wpływ na ten podgatunek metalu, to dodatkowo wypracowali w nim swoją hermetyczną niszę, do której nie udało się dostać żadnemu innemu zespołowi. Ciekawostką może być fakt, że momentami pod kątem muzycznym bardzo blisko do Szwedów było polskiemu zespołowi Kobong, który w połowie lat 90tych ubiegłego wieku nagrał dwa albumy, które wtedy nie spotkały się raczej ze zrozumieniem. Natomiast dziś należą, słusznie z resztą, do klasyki polskiego ciężkiego grania.
Meshuggah przyzwyczaiła słuchaczy do wydawania albumów średnio co 3-4 lata. Można było zatem oczekiwać następcy „The Violent Sleep Of Reason” już w okolicach 2020 roku. Jednak na „Immutable” przyszło nam czekać 2 lata dłużej i w sumie nie wiadomo jaki wpływ na wydłużenie tego czasu miały np. zamieszania w składzie i pandemia. Jednak wreszcie nadszedł pierwszy dzień kwietnia 2022 roku a wraz z nim światło dzienne ujrzał „Immutable”.
Album poprzedzony był trzem zapowiedziami. Żadna z nich nie porwała mnie przy pierwszym ani kolejnych przesłuchaniach. „The Abysmal Eye” zdawał się być wyjątkowo asekuracyjny,. Z „Light The Shortening Fuse” było już lepiej ale nadal czegoś brakowało. Tego braku nie uzupełnił również „I Am The Thirst”.
Dopiero 1 kwietnia, po przesłuchaniu całego nowego wydawnictwa zdałem sobie sprawę z tego, że w zapowiedziach tak naprawdę brakowało mi tylko klimatu całego albumu przesłuchanego na dobrym sprzęcie. Teoretycznie samych zapowiedzi można było również posłuchać w jakości hi-fi jednak krótko po ich premierze od razu chciało się też obejrzeć warstwę wizualną a to od razu kierowało słuchacza do YT gdzie dźwięk jest wyraźnie poucinany – sami wiecie;)
„Immutable” odtwarzany z płyty, nie mówiąc już o jakości master z Tidala, brzmi potężnie. Produkcja nagrania jest genialna: potężna, precyzyjna, hermetyczna, przytłaczająca, miażdżąca. Aż chce się aby w czasie słuchania krążka towarzyszyła nam co najmniej połowa sąsiadów z bloku z wielkiej płyty.
Meshuggah nie uznaje kompromisów – już od pierwszych dźwięków otwierającego album „Broken Cog” sygnalizuje, że łatwo nie będzie. Wyraźnie czuć tu połamaną rytmikę, której deficyt odczuwałem w przedpremierowych zapowiedziach. Jednocześnie utwór jest wyraźnie inny od tego co Szwedzi serwowali słuchaczom do tej pory. Jego budowa sprawia, że możemy mieć wrażenie, że mamy do czynienia nie z pełnoprawnym utworem lecz intro do tego co dopiero nastąpi.
A dalej dzieje się naprawdę dużo. Momentami można odnieść wrażenie, że może nawet za dużo – wszystko to ze względu na fakt, że „Immutable” trwa prawie 67 minut. Na szczęście miażdżący walec ma dwukrotną przerwę: raz w postaci najdłuższego na albumie „They Move Below”, następnie za pomocą zdecydowanie krótszego „Black Cathedral”. Oba utwory są instrumentalne i bez wątpienia dają chwilę wytchnienia. Poza nimi jest praktycznie samo „gęste”.
I to „gęste” jest na tyle dobre, że ciężko wskazać jego najlepsze ale i też najsłabsze punkty. W wielkim skrócie: „Immutable” jest po brzegi napakowany Meshuggah, którą doskonale znamy. Album nie zaskakuje i z pewnością nie jest przełomowy. Doskonale odnajdą się w nim słuchacze, którzy lubią dotychczasową twórczość Szwedów. Natomiast osoby podchodzące z dystansem do wcześniejszych dokonań prekursorów djentu raczej nie mają tu czego szukać – Meshuggah nadal bezkompromisowo rządzi w niszy, którą sama stworzyła i w niszy tej czuje się wyjątkowo dobrze. Obyśmy tylko na następcę „Immutable” nie musieli czekać kolejnych długich 6 lat…
Dlaczego recenzja kopiowana jest z Stereo Life (albo w drugą stronę) ?! Pomijam zawartość merytoryczną. Słabo Panie recenzenckie.
Bo piszę tu dla siebie i Stereolife co nie jest wiedzą tajemną i można to sprawdzić i na blogu i tam? Po lepszą zawartość merytoryczną zapraszam do Teraz rocka;)