„Genexus” i „Aggression Continuum” dzieli najdłuższa, bo sześcioletnia przerwa wydawnicza. W tym czasie w zespole pojawiło się wyjątkowo dużo złej krwi, czego efektem było odejście Burtona C. Bella jeszcze przed premierą albumu. Zanim „Aggression Continuum” ujrzał światło dzienne, działy się jeszcze tak dziwne rzeczy jak zbiórka pieniędzy na ponowne nagranie albumu, który wraz z okładką był według wokalisty gotowy już w 2017 roku, a zbiórka kwoty 25 tys. dolarów miała służyć gitarzyście Dino Cazaresowi na opłaty sądowe w sprawie o prawo do nazwy zespołu. Cazares natomiast zbiórkę tłumaczył tym, że w 2017 roku płyta może i była gotowa, ale w oparciu o automaty perkusyjne, które 3 lata później gitarzysta postanowił nagrać z pomocą muzyka sesyjnego – Mike’a Hellera.
Po ich nagraniu Dino uznał, że warto byłoby od nowa nagrać partie gitar i basu. Stąd prośba o pieniądze, ponieważ tych nie chciała już dać wytwórnia. Istny cyrk na kółkach, który ewidentnie nie napawał fanów optymizmem. Jednak jakiekolwiek wątpliwości i obawy można było odłożyć na bok w momencie pojawienia się pierwszej zapowiedzi – „Disruptor”.
Tak świeżo, soczyście, potężnie i dobrze zespół nie brzmiał od czasów „Mechanize”. Utwór wgniata w fotel, przytłacza ciężarem i agresją. Dodatkowo ma świetne złamanie w połowie czasu trwania. Wszelkie obawy śmiało zastąpione zostały wysokimi oczekiwaniami co do pozostałej zawartości krążka.
Na miesiąc przed premierą ukazała się druga zapowiedź – „Fuel Injected Suicide Machine”, która jest zdecydowanie mniej agresywna ale również wpada w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu. Pojawia się tu jeszcze jeden element, na który zwróciłem uwagę dopiero przy okazji trzeciego premierowego utworu czyli „Recode”.
Po krótkim wprowadzeniu do historii opowiedzianej na krążku i gitarowym intro pojawiają się tutaj elektroniczne elementy symfoniczne. Gdy skupimy się tylko i wyłącznie na nich to brzmią one wyjątkowo sztucznie i tandetnie. Jednak w konwencji całego utworu schodzą one na dalszy plan i nie przeszkadzają mocno mimo tego, że na „Aggression Continuum” pojawiają się wielokrotnie.
Zdecydowanie bardziej od zapędów symfonicznych przeszkadza „Collapse” będący najbardziej wymuszonym i nudnym utworem Fear Factory nagranym na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Momentami brzmi to jak wyjątkowo nieudana próba naśladowania Szwedów z Meshuggah. I to by było na tyle jeśli chodzi o jawne i oczywiste bolączki nowego albumu.
Mimo wszelkich perturbacji i zgrzytów ekipie Fear Factory udało się nagrać album najlepszy od czasów „Mechanize”: ciężki, przykuwający uwagę i równy nie licząc wpadki z „Collapse” i delikatniejszego „Monolith”. Pozostałe 8 utworów można śmiało uznać za samo „gęste”. Warto tu zwrócić uwagę na zamknięcie albumu w postaci „End Of Line”, który jest pełnoprawnym utworem w przeciwieństwie do ostatnich utworów z kilku poprzednich wydawnictw gdzie zespół serwował słuchaczom bardziej eksperymentalną odsłonę.
Nie wiadomo jak po odejściu Burtona C. Bella potoczą się dalsze losy Fear Factory. Jedno jest jednak pewne – po nagraniu takiego albumu jak „Aggression Continuum” chciałoby się aby muzycy pogodzili się i kontynuowali industrialną przygodę trwającą od ponad 30 lat. Bez nich ten gatunek z pewnością byłby zdecydowanie uboższy.