Niesamowite jak daleką muzyczną drogę przeszedł Coldplay na przestrzeni 14 lat. Debiut, mimo że ugrzeczniony i na swój sposób słodki, był jednak rockowy i zawierał dużo bardzo fajnego i pozytywnego grania. Podobnie było na drugim krążku. Z każdym kolejnym zespół coraz bardziej odjeżdżał w rejony przeze mnie średnio lubiane i raczej omijane. Apogeum tego można było odczuć na Mylo Xyloto, który od debiutu więcej dzieliło niż łączyło. Fakt faktem – na każdym z tych albumów znalazły się utwory ciekawe i trzymające poziom ale ogólnie tendencja była spadkowa. Zatem można było oczekiwać, że w końcu nastąpi odbicie i zespół stworzy coś „na starą modłę”. Ale nie… Christ Martin wraz ze swoją żoną Gwyneth Paltrow ogłosili, że są w separacji i efekty żalu artysty możemy usłyszeć właśnie na Ghost Stories. Chociaż i z tą separacją to nie do końca prawda bo najnowszy twór Coldplay powstawał od końca 2012 roku czyli jeszcze przed ogłoszeniem tej „radosnej” nowiny. Co by nie było – Ghost Stories to album pełen żalu, smutku i beznadziei. Połączenie tych 3 składników sprawia, że do przesłuchania krążka w całości bez jednego ziewnięcia albo chociaż chwili znużenia potrzebna jest maść na ból dupy… Z ekipy, która jeszcze kilka lat temu radośnie brzdękała sobie na gitarach nie zostało nic. Ghost Stories to płyta typowo elektroniczna, oparta na monotonnych, nużących i mało finezyjnych melodiach. Pojedynczych utworów da się posłuchać. Singlowy „Magic” daje radę, po kilku odsłuchach ma się nawet ochotę ponucić razem z wokalistą. Podobnie jest z moim albumowym faworytem – „Ink”. A reszta? Reszta po prostu jest i zapełnia resztę z 42 minut grania. Apogeum kiczu zespół osiąga w dyskotekowym „A Sky Full Of Stars”, który jest rodem wyciągnięty z tandetnej odsłony lat 90tych. Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że z całego krążka jest to jedyny żywszy utwór i przez to wpada w ucho…. Reszta jest smętna, dołująca i po przesłuchaniu jakoś nie ma się ochoty do niej wracać. Zespół jakoś specjalnie nie wysilił się wrzucając na krążek tylko 9 utworów. W tym wypadku nie wiadomo czy traktować to jako wadę czy raczej zaletę. Można by oczekiwać czegoś więcej (zwłaszcza, że ostatni utwór zawiera ponad 2 minuty ciszy czyli samej muzyki otrzymujemy około 40 minut) ale z drugiej strony ciężko byłoby zdzierżyć większą dawkę takiego grania. Największy wpływ na zawartość albumu miał stan duchowy/emocjonalny/psychiczny wokalisty zespołu ale w takim wypadku Martin mógł wydać to coś jako solowe dzieło i wtedy ciężej byłoby się przyczepić. Wypuszczenie tego pod szyldem Coldplay sprawia, że Ghost Stories możemy zmieszać z błotem co od ładnych paru linijek tekstu staram się robić;) Może i niektórym najnowsze dziecko zespołu będzie się podobało (i tacy się trafiają bo w internecie krąży dużo pozytywnych recenzji) ale ja dziękuję i odpuszczam. Nie rusza mnie to w ogóle. Zastanawia mnie tylko jedna rzecz – ciekawe jaki byłby odbiór tego albumu i zainteresowanie nim gdyby nagrała to jakaś nieznana kapela a nie renomowany Coldplay? Bo spójrzmy prawdzie w oczy – pod względem jakościowym ten materiał jest po prostu przeciętny…
Moja ocena -> 5/10
5/10 to ocena bardzo surowa, ale rzeczywiście ten album Coldplay nie jest najwyższych lotów. Zapraszam również do siebie: http://www.donnazoe.blogspot.com
Dupci nie urywa. To jest taki album na bazie ostatniej mody na łączenie elektroniki z rockiem. Nie wszystkim się to udaje. Coldplayowy nie.
Temat Coldplay to smutny temat. Obserwowanie ich albumów od pierwszego do ostatniego jakoś sprawia coraz większe rozczarowanie i jeszcze większy niedosyt. Po prostu szkoda.
I tu się zgadzam. Chociaż może w ogóle nie powinienem się wypowiadać, bo Coldplay nigdy nie należał do mojej bajki. Drażniło mnie zawsze porównywanie ich do U2. Bono i spółka mają w dorobku kilka (czy kilkanaście?) utworów, których energia przewyższa wszystko co nagrała grupa Chrisa Martina.