Dla wielu fanów Iron Maiden zatrudnienie Bayleya w miejsce Dickinsona było wielkim błędem. Blaze zepsuł zespół a nagrane z nim 2 albumy to syf totalny, dno i 5 metrów mułu. Jest jednak i taka grupa, która uważa, że to nie w wokaliście był problem w tamtym czasie tylko w całym zespole. Poza tym oba te krążki nie są wcale takie złe;) A Bayley po swojej przygodzie z Ironami wielokrotnie udowodnił, że jest nietuzinkowym „śpiewakiem” i ogólnie łebskim gościem. The Man Who Would Not Die jest jednym z najjaśniejszych punktów jego solowej(?), bardzo równej dyskografii. Mamy tutaj 12 utworów, większość z nich to prawdziwe heavy metalowe petardy, towar z najwyższej półki. Najprościej można by je podzielić na 2 kategorie: pociski ekspresowe oraz te troszkę wolniejsze. Jednej i drugiej opcji jest mniej więcej po równo. Krążek rozpoczyna się utworem tytułowym galopującym niczym koń w westernie. Już na starcie Blaze po raz kolejny udowadnia, że ma ładny kawał głosu, którego potencjału w Iron Maiden nie mógł do końca wykorzystać. Jego wokal idealnie zgrywa się ze świetnymi riffami. Czasem to wszystko brzmi epicko – z wielką pompą ale nie w taki wiejski sposób jak niektóre ekipy np. power metalowe. Ogólnie nie jestem fanem takich zabiegów ale w przypadku Bayleya w ogóle mi one nie przeszkadzają a nawet je lubię. Refreny w „Blackmailer” czy też „Voices From The Past” brzmią jak rycerskie zaśpiewy: doniośle, dostojnie, mocarnie. Ma to swój klimat. Między te „górnolotne” fragmenty wkrada się petarda w postaci kawałka „Robot” czyli takie połączenie wszystkiego o czym pisałem do tej pory z ekspresowym tempem. Nie powiem – robi to wrażenie i nieziemsko szybko wpada w ucho. Podobnie jak tylko troszkę wolniejszy „Samurai” i „The Truth Is One”. Niesamowite w Bayleyu i jego zespole jest to, że mimo specyfiki gatunku potrafią oni stworzyć niesamowicie nośne i chwytliwe melodie. Heavy metal od dłuższego czasu nie jest muzyką medialną ale znaczną część utworów z tego albumu można by puścić w radio bez obawy, że większość słuchaczy się od nas odwróci, wyklnie i już nigdy nie wróci na naszą częstotliwość. Kilku znajomym, którzy z heavy metalem nie mają za wiele wspólnego, album ten też się spodobał. Osobiście w ogóle się nie dziwię;) Wracamy do zawartości The Man Who Would Not Die. Obok tych szybkich pocisków mamy tu też kilka utworów wolniejszych ale nie są to doomowe, ciągnące się niczym jesienne wieczory walce. Jedynie „At The End Of The Day” jest tak na prawdę spokojny i brzmi balladowo. Reszta to rasowe tracki stworzone przez heavy metalowego wyjadacza. Krążek ten mam w swojej kolekcji od kilku lat, przesłuchałem go dziesiątki razy i nadal bardzo ciężko jest mi znaleźć tutaj jakiekolwiek słabsze strony. No dobra – nie jestem wielkim fanem „A Crack In The System”. Poza tym większych wad nie zauważono. Świetny album – dla fanów heavy metalu pozycja obowiązkowa!!!
Moja ocena -> 9/10