„Love Exchange Failure” to jedno z moich największych tegorocznych odkryć, na które wpadłem zupełnie przypadkiem. Za całe zamieszanie odpowiada Spotify, który zasugerował mi, że album ten może mi się spodobać. Sugestii w tym roku było setki, jeśli nie tysiące. White Ward przykuł moją uwagę okładką, która bardzo mocno kojarzy mi się z Podgoricą, w której byłem w czerwcu.
Patrząc na to zdjęcie bardzo ciężko było wpaść na to czego można się spodziewać po „Love Exchange Failure” – poza moimi ulubionymi gatunkami, na Spotify odtwarzałem przecież różne rzeczy bo np. odwiedzili mnie znajomi i niekoniecznie czuli klimat thrashu czy sludge;) Sam widok ukazany na okładce mógł sugerować np. elektronikę. Ale co z tytułem? Ten też w żaden sposób nie pomagał w próbie odgadnięcia z czym za chwilę będę miał do czynienia.
Szokiem okazały się być już pierwsze minuty tego wydawnictwa rozpoczynającego się utworem tytułowym: pianino, dźwięki nocnego miasta, po jakimś czasie do tego grona dołącza saksofon. Wszystko to w piękny sposób obrazuje klimat zdjęcia z okładki, które jak się później okazało prawdopodobnie pochodzi z Odessy na Ukrainie – tak jak i członkowie White Ward. Pierwsze 3 minuty kojarzą mi się z Lonker See i innymi projektami wydanymi przez Instant Classic.
Pierwszy szok po włączeniu albumu był jednak niczym w porównaniu z tym co nastąpiło gdy na liczniku czas dobił do 3:30. Senna atmosfera w przeciągu ułamków sekund zostaje zburzona w brutalny sposób przez ciężkie gitary i po chwili „sieczkę” zbliżoną klimatem do Deafhaven czy też pierwszego albumu Solstafir. Po kilkudziesięciu sekundach utwór zwalnia i przez chwilę przypomina to z czego słynie Mgła. Jednak i ta odsłona szybko się urywa i do głosu ponownie dochodzą klawisze.
Klimat zmienia się tu jeszcze kilkukrotnie. Pojawia się nawet solówka, w której można doszukiwać się nawiązań np. do Iron Maiden. Dużo jak na jeden utwór, nie? „Love Exchange Failure” trwa prawie 12 minut ale w tym czasie dzieje się tak wiele, że w ogóle nie odczułem znużenia. Było to o tyle łatwe, że jako fan post metalu jestem przyzwyczajony nawet do dłuższych kompozycji. I już po pierwszym utworze White Ward mnie kupił serwując mi coś co określiłbym hybrydą blackgaze i post metalu – post black metalem?
„Love Exchange Failure” przynosi słuchaczowi 7 utworów trwających łącznie 67 minut. W zasadzie można by powiedzieć, że całość oparta jest o combo black metalu ze spokojnymi fragmentami spod szyldu post rock/metal. To wszystko podlane jest sporą dawką klawiszy oraz saksofonu. Są tu również momenty wyróżniające się na tle bardzo udanej całości.
Najkrótszy na płycie „Shelter” jest również najspokojniejszym fragmentem wydawnictwa i rzeczą, która niekoniecznie pasuje do reszty. „Shelter” jest 4 w spisie i dzieli album prawie idealnie na pół dając słuchaczowi niecałe 6 minut wytchnienia przed drugą półgodzinną dawką ukraińskiej mieszanki.
Drugim wyróżniającym się momentem jest „Surfaces And Depths”, najdelikatniejsza odsłona White Ward, praktycznie pozbawiona ciężkich momentów. Świetną warstwę muzyczną doskonale uzupełnia tu damski wokal. Przy pierwszym przesłuchaniu utwór od razu skojarzył mi się z „Wings” Soulfly. Oba utwory są zdecydowanie inne ale ich charakter na płycie jest podobny – dźwięków kojących zszargane nerwy na muzycznych zgliszczach.
Na „Love Exchange Failure” pojawia się również czysty wokal męski – w zamykającym całość „Uncanny Delusions”. Po jego ostatnich dźwiękach trudno uwierzyć, że z albumem spędziliśmy ponad godzinę i w moim przypadku od razu miałem ochotę na poświęcenie kolejnej na ponowną podróż przez muzyczny świat ukraińskiej ekipy.
„Love Exchange Failure” z pewnością nie odnajdziemy w żadnym tegorocznym komercyjnym zestawieniu najlepszych płyt jednak osoby otwarte na nowe brzmienia i eksperymenty muzyczne bez wątpienia powinny ją poznać. White Ward nagrał album niesamowicie równy i mocny co w swojej muzycznej niszy stawia go w czubie najciekawszych wydawnictw 2019 roku. Ja sam bardzo cieszę się, że z sugestii na Spotify wybrałem akurat jego. W innym przypadku ominąłby mnie ładny kawał dobrej muzyki, przy której od premiery krążka spędziłem już ładnych kilkadziesiąt godzin.