Ciężko uwierzyć, że od śmierci Leonarda Cohena minęły już 3 lata. Ciężko również podejść bez emocji do pośmiertnych wydawnictw różnych artystów. W przypadku „Thanks For The Dance” zadanie było to o tyle trudne, że z jednej strony otrzymaliśmy nowy materiał, składający się z niewykorzystanych materiałów z ostatnich sesji, z drugiej natomiast materiału tego jest tak mało, że nie trwa on nawet 30 minut.
Średnio to idzie w parze z ceną albumu, który na półce jest wart tyle co pełnoprawne wydawnictwa. Jest to ewidentne przegięcie ze strony wytwórni. Jednak sam artysta stoi gdzieś ponad tym i za pomocą 9 utworów rekompensuje słuchaczowi wszelkie wątpliwości związane z cenówką przyklejoną do opakowania.
Pierwszy pośmiertny album Cohena nie przynosi przełomu – nadal do czynienia mamy z minimalistyczną warstwą muzyczną, nad którą unosi się bardzo charakterystyczny wokal artysty. Za warstwę muzyczną albumu odpowiada syn Cohena, który brał udział również przy nagrywaniu chociażby „You Want It Darker”. I w zasadzie „Thanks For The Dance” można uznać za naturalne przedłużenie poprzedniego wydawnictwa.
Poziom obu jest porównywalny jednak nowy album jako całość brzmi jak coś niedokończonego, zaczątek czegoś większego. I nie chodzi tu nawet o sam czas trwania krążka. Nie wiem czy ten wynika z faktu, iż nie zachowało się więcej materiału archiwalnego od artysty. Jednak po końcowych dźwiękach „Listen To The Hummingbird” słuchaczowi towarzyszy spory niedosyt i pustka, którą po stracie artysty ciężko będzie kiedykolwiek zapełnić. Wynika to chociażby z tego faktu, że „Thanks For The Dance” przynosi kilka przepięknych fragmentów. Już na dzień dobry słuchacza oczarowuje „What Happened To The Heart”, który jest jednym z najlepszych otwarć albumu w całej karierze artysty.
Dalej jest równie dobrze bo bardzo wysoki poziom trzyma np. utwór tytułowy czy też „The Night In Santiago”. Jednak, jak już wcześniej wspomniałem, całość trwa zdecydowanie za krótko. Jeśli chodzi o kompozycje to jedynie „The Goal” i „Puppets” wzbudzają pewną wątpliwość brzmiąc jak niedokończone szkice. Jednak w obliczu tego, że Leonarda Cohena nie ma już wśród nas, wszystkie te niedogodności i niedoróbki schodzą na dalszy plan.
Pierwsze skrzypce gra tu jednak radość z faktu, że piękna muzyczna historia pisana przez Leonarda Cohena nie urwała się brutalnie krótko po wydaniu „You Want It Darker” tylko za sprawą syna artysty doczekała się kontynuacji. Liczę na to, że gdzieś zachowało się więcej nagrań archiwalnych i „Thanks For The Dance” nie będzie jedyną publikacją tego typu.