Mijający rok przyniósł sporo wydarzeń na rynku muzycznym. Sporą sensacją był na pewno powrót po 10 latach Johna Frusciante do Red Hot Chili Peppers. Jednak numerem jeden 2019 roku jest bez dwóch zdań powrót Toola po 13 latach studyjnej ciszy. Zdania co do albumu są podzielone: dla jednych jest on objawieniem, dla innych rozczarowaniem stulecia.
Dla osoby postronnej „Fear Inoculum” będzie prawdopodobnie świetnie wyprodukowanym średnim krążkiem: pełnym bardzo dobrych momentów ale też dłużyzn i zapychaczy. Początkowo byłem do niego bardzo sceptycznie nastawiony. Z czasem zmieniłem zdanie i do 3 utworów wracam z przyjemnością. Jednak nowy Tool jako całość nie porywa na tyle aby załapać się do zestawienia. Przejdźmy zatem do wydawnictw, które mnie porwały;)
Zagraniczny album roku:
The Devil And The Almighty Blues „TRE” – trzeci album w dorobku Norwegów to kolejny dowód na to, że w wyeksploatowanym do granic możliwości rocku można nagrać jeszcze coś ciekawego. „TRE” nie jest w żaden sposób przełomowy ani innowacyjny ale czerpie z hard rocka to co najlepsze i ubrany jest w bardzo charakterystyczny styl grupy, dzięki któremu od pierwszych sekund wiadomo, że to The Devil And The Almighty Blues. „TRE” to 6 utworów, z których praktycznie każdy mógłby być potencjalnym hitem. Największe wrażenie robi otwarcie i zamknięcie albumu. Oba utwory trwają łącznie ponad 20 minut ale nawet przez moment nie nużą tylko intrygują, wciągają i zaskakują coraz to lepszymi riffami. Miód na uszy:)
Polski album roku:
Red Scalp „The Great Chase In The Sky” – niby było wiadomo, że zespół z Pleszewa coś nagrywa ale praktycznie do końca nie były znane żadne szczegóły. Ostatecznie w pierwszej połowie grudnia ukazał się album, który zdominował moją muzyczną końcówkę roku i uratował honor tegorocznej polskiej muzyki gitarowej. Trzeci longplay w dorobku Pleszewian przynosi kolejną ewolucję brzmienia i wizji grania. Przepisem na sukces jest większa eksploatacja syntezatorów oraz saksofonu. Efekt wciąga od pierwszego przesłuchania a początkowej części „Chase” chciałoby się posłuchać w bezchmurną noc gdzieś w dziczy obserwując tytułową wielką pogoń na niebie.
A co poza tym?
Mord’A’Stigmata „Dreams Of Quiet Places” – największe stylistyczne zaskoczenie tego roku. Bochnianie już na wcześniejszych krążkach wypracowali swój styl, który na najnowszej płycie dość drastycznie przemodelowali łącząc klimat post blackowy z elektroniką. Coś co w teorii nie ma szansy współgrać działa tu doskonale i sprawia, że „Dreams Of Quiet Places” stawia bardzo wysoko poprzeczkę całej polskiej metalowej scenie. Na plus działają tu też czyste partie wokalne, które wypadają równie dobrze co growl. Ten eksperyment nie zawsze się udaje, w przypadku Mord’A’Stigmaty można powiedzieć o misji zakończonej sukcesem.
Swans „Leaving Meaning.” – po wydaniu „The Glowing Man” Michael Gira zapowiedział całkowitą przebudowę jego muzycznej wizji oraz składu zespołu. Do roszad w składzie doszło, muzyczna wizja też jest jakby trochę inna ale to nadal bardzo charakterystyczny Swans – zespół, który można poznać po pierwszych kilku dźwiękach. Przebudowa muzycznej wizji ograniczyła się do drastycznego skrócenia czasu trwania poszczególnych utworów. Na „Leaving Meaning.” nie znajdziemy półgodzinnych molochów, chociaż całość ponownie trwa powyżej 90 minut. Nie znajdziemy tu również eksplozji ścianą dźwięków. Swans w 2019 roku to zespół zdecydowanie bardziej wyciszony ale nadal dający się oczarować od pierwszego przesłuchania.
Cult Of Luna „A Dawn To Fear” – po nie do końca udanym eksperymencie jakim był „Mariner”, Szwedzi wrócili na właściwe tory i nagrali jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy album w swojej karierze. „A Dawn To Fear” jest jednocześnie jednym z najlepszych post metalowych wydawnictw tej dekady. Album nie przynosi żadnej rewolucji brzmieniowej ani stylistycznej. Nadal jest to typowe granie Szwedów. Kluczem do sukcesu są tutaj świetnie kompozycje, które sprawiają, że prawie 80 minut spędzonych z „A Dawn To Fear” mija w ekspresowym tempie a gitarowy motyw przewodni z zamykającego album „The Fall” na bardzo długo zostaje w głowie.
White Ward „Love Exchange Failure” – czy można ożenić blackgaze/black metal z post metalem i mroczną odsłoną jazzu? Ukraińcy z White Ward udowodnili, że jest to jak najbardziej wykonalne. Co więcej – efekt może powalać od pierwszych do ostatnich sekund. A sekund tych nazbierało się dość sporo ponieważ „Love Exchange Failure” trwa ponad 67 minut. W tym czasie zespół bawi się z słuchaczem serwując mu skrajne emocje od spokojnych klawiszy i saksofonu po rasowy black metal. Albumowi na dobre wyszło to, że Ukraińcy nie ograniczyli wokali tylko do growlingu. Najpiękniejszym fragmentem „Love Exchange Failure” jest „Surfaces And Depths”, w którym pojawia się czysty wokal damski.
Pozostałe albumy warte uwagi:
The Chemical Brothers „No Geography” – najlepszy album Brytyjczyków od czasów „Surrender” czyli od 20 lat. Największym atutem „No Geography” jest jego równość – nie znajdziemy tutaj żadnych zapychaczy czy nabijaczy minut. Odnajdziemy tutaj za to bardzo dużo świetnych momentów i utworów, które zapadają w pamięć na dłużej niż 5 minut po przesłuchaniu. O to było ciężko na poprzednich wydawnictwach.
Baroness „Gold & Grey” – mimo spieprzonego masteringu, za który osoba odpowiedzialna powinna stracić pracę, oraz strasznego rozstrzału stylistycznego, (podobno) ostatni kolorowy album przynosi kilka naprawdę świetnych utworów, które wejdą do klasyki zespołu. Na „Gold & Grey” nie odnajdziemy kombinowania z pierwszych albumów, zespół jeszcze wyraźniej odszedł od swoich korzeni na rzecz prostszego grania bardziej spod szyldu stoner niż sludge. Najważniejsze, że nadal muzyki Baroness słucha się z przyjemnością.
Mgła „Age Of Excuse” – niektóre zespoły pompują atmosferę wokół zbliżającej się premiery nowego albumu, publikują newsy w temacie, zapowiedzi itp. Po drugiej stronie barykady stoi Mgła, która znienacka wypuściła zapowiedź „Age Of Excuses” a niecały miesiąc później cały album i to zupełnie za darmo – w serwisie Youtube. Czwarty krążek w dorobku Krakowian nie przynosi wyraźnej zmiany muzycznej wizji. Styl Mgły jest tak charakterystyczny, że nadal od pierwszych dźwięków wiadomo z kim mamy do czynienia. „Age Of Excuses” nie powala tak jak 2 poprzednie wydawnictwa, jednak to nadal muzyka z czołówki ekstraklasy, która doceniana jest na całym świecie.
The Cranberries „In The End” – album, który w zestawieniu znalazł się bardziej ze względu na okoliczności niż „muzyczną wybitność”. Z twórczością The Cranberries spotkał się prawdopodobnie każdy z nas i tak jak można mieć zarzuty do jakości tekstów tak nie można odmówić zespołowi umiejętności do tworzenia przebojów a Dolores pięknego wokalu. Wielka szkoda, że nie ma jej już wśród nas. Przez to nie jest łatwo podejść do „In The End” bez jakichkolwiek emocji, zwłaszcza że pośmiertny album jest jednocześnie najlepszym materiałem opublikowanym przez zespół od 1996 roku.
Opeth „In Cauda Venenum” – wiele osób ma duży problem z zaakceptowaniem nowej odsłony zespołu, który w brutalny sposób odciął się od swoich death metalowych korzeni na rzecz rocka progresywnego i psychodeli wyrwanej rodem z lat 70tych ubiegłego wieku. Ci fani, którzy po wydaniu „Watershed” nie odsunęli się od Szwedów otrzymali w tym roku najlepszy materiał nagrany przez nową wersję Opeth. Na plus „In Cauda Venenum” działa też pewien eksperyment – zespół nagrał album w 2 językach: angielskim i szwedzkim. W obu brzmi bardzo dobrze i przynosi wiele bardzo dobrych momentów.
Dido „Still On My Mind” – 20 lat po oficjalnym debiucie Dido nagrała najrówniejszy album od czasów „No Angel”. „Still On My Mind” czerpie całymi garściami z dotychczasowych dokonań artystki oraz zwyczajnie żeruje na sentymencie fanów. Ale robi to w tak uroczy sposób, że do albumu wraca się bardzo chętnie i często. Nowy album przynosi też 2 piękne momenty: „Hurricanes”, który jest jednym z najlepszych utworów artystki w ogóle, oraz chwytający za serce „Have To Stay”.
Alcest „Spiritual Instinct” – nigdy nie byłem fanem Francuzów i ich twórczość stawiałem gdzieś na uboczu. Nowemu albumowi udało się zmienić moje nastawienie do wcześniejszych wydawnictw zespołu oraz dość mocno podbić statystyki odsłuchowe ponieważ „Spiritual Instinct” w tym roku przesłuchałem kilkadziesiąt razy. Nad krążkiem tym unosi się jakaś niesamowita aura i niepowtarzalny klimat, który sprawia, że po ostatnich dźwiękach zamykającego album utworu tytułowego chce się od razu wrócić w muzyczny świat stworzony przez Francuzów. „Spiritual Instinct” przynosi poza ciężkimi gitarami, dużo pięknych melodii, które na długo zapadają w pamięć.
A co z przyszłym rokiem? Prognozy są bardzo ciekawe. Nowy album zapowiedział już Intronaut oraz Elder. Obstawiam, że cykl 2letni zachować będzie chciał Max Cavalera zatem pewnie usłyszymy coś nowego od Soulfly lub Cavalera Conspiracy. Głośno mówi się o studyjnym powrocie The Cure oraz nagrywaniu nowego materiału przez Iron Maiden. Po przejściu na emeryturę Slayera liczę również na coś nowego od Exodusa. Zatem 2020 rok może przynieść dużo dobrej muzyki czego Wam i sobie życzę;)