Wspominasz z sentymentem czasy kiedy to w radiu i tv królowały „Voodoo People”, „Their Law” lub „Poison”? W 1997 roku darłeś się wraz z Keithem Flintem do dźwięków „Breathe”, „Firestarter” lub „Fuel My Fire”? Jeśli tak to lepiej na nowo zaprzyjaźnij się z „Music For The Jilted Generation” i „The Fat Of The Land” bo najnowszy album The Prodigy z pewnością nie dostarczy Ci podobnych doznań.
Przyznam szczerze, że utwory zapowiadające „The Day Is My Enemy” jakoś specjalnie mnie nie poruszyły. „Nasty” oraz kawałek tytułowy przeleciały bez echa – na zasadzie „ni to ziębi, ni parzy”. „Wild Frontier” oraz „Wall Of Death” jakimś cudem przegapiłem. Ciężko powiedzieć, że nie mogłem się doczekać premiery krążka bo tak nie było. Ale co z tego skoro i tak 30 marca kręcił się już w moim odtwarzaczu?:) Jednak sentyment do starych czasów robi swoje. Rzecz w tym, że „The Day Is My Enemy” z pewnością go nie podsyci.
Po debiutanckim przesłuchaniu nie miałem praktycznie żadnych odczuć ani specjalnej ochoty aby ponownie wcisnąć PLAY na odtwarzaczu. Pierwsze skojarzenie? „Always Outnumbered, Never Outgunned”. Nowe dziecko The Prodigy jest równie (jeśli nawet nie bardziej) inwazyjne, nachalne, brutalne i agresywne. Jeśli odpowiadały Ci klimaty „Memphis Bells”, „Hotride” i „Wake Up Call” to od od razu poczujesz się tutaj jak u siebie w domu. Z kolei jeśli wolisz utwory wymienione na samej górze tej recenzji to z początku będziesz mieć problemy z rozgryzieniem nowego materiału. Ale spokojnie – problem ten mija z czasem.
„The Day Is My Enemy” należy do albumów, które zyskują z każdym kolejnym przesłuchaniem. Z każdym kolejnym zaczynamy tutaj również dostrzegać coś więcej niż tylko „Always Outnumbered, Never Outgunned” – np. to, że nowy album ma wiele wspólnych elementów z debiutanckim „Experience”. Oczywiście wszystkie one są tutaj unowocześnione, podkręcone i ostro tuningowane ale jednak bez problemów można je wyłapać. W „zestawieniu zbiorczym” bardzo zyskują single, które jednak poziomem ponad całość się nie wybijają z prostej przyczyny: album jest bardzo równy bez większych wpadek ale również bez przełomowych petard, które już przy pierwszym kontakcie sponiewierałyby słuchaczem jak szmatą do podłogi.
Właśnie tego najbardziej mi tego brakuje: tej „bożej iskry”, która sprawiłaby, że za 20 lat danego kawałka będziemy słuchać tak samo nakręceni jak przy „Voodoo People” czy „Their Law”. Marzy mi się również utwór psychodeliczny w rodzaju „Skylined” i „Claustrophobic Sting” i coś orientalnego na modłę „Climbatize” (ten motyw z „Medicine” zdecydowanie mi nie wystarcza). No ale koniec marudzenia bo w zasadzie „The Day Is My Enemy” po osłuchaniu nie daje nam raczej powodów do narzekania.
Od pierwszych dźwięków utworu tytułowego otwierającego album zespół atakuje nas brutalnie ścianą dźwięków. Kawałek przytłacza ale jednocześnie nie do końca przekonuje i jest to chyba najsłabszy fragment krążka. Zdecydowanie lepiej wypada drugi w kolejce „Nasty”.
„Rebel Radio” brzmi niczym zagubiony track z czasów „Always Outnumbered…”. Podobnie jest z „Rythm Bomb” i „Get Your Fight On”. „Destroy” po odchudzeniu brzmienia mógłby znaleźć się na „Experience”. Podobnie jest z „Wild Frontier” (ach ten motyw wyjęty rodem z gier na Commodore:)
Po drugiej stronie barykady stoją „Rok-Weiler” i „Wall Of Death” nawiązujące do nowszych czasów i rejonów „Run With The Wolves”. Z całości wyróżniają się „Beyond The Deathray” oraz „Invisible Sun”. Pierwszy z nich brzmi jak przesadnie rozciągnięte wprowadzenie do utworu właściwego, którego jednak nie ma. Drugi natomiast to taki cywil z kwiatkiem na paradzie wojskowej – w ogóle nie pasuje do rzeźni, którą The Prodigy serwuje nam przez pozostałe 50kilka minut. Mimo tego, że materiał jest bardzo równy to i tak mam swoich faworytów;)
„Ibiza” będąca odpowiedzią na puste techno-imprezy grane z pendrive’a. Mamy tutaj gościnny występ na wokalu. Utwór świetnie sprawdzi się na koncertach ale ma jedną wadę – nie trwa nawet 3 minut. Motyw przewodni w „Roadblox” to z kolei taki mały „zjadacz mózgu” – nie jest to poziom „The Narcotic Suite” ale i tak przyjemnie się słucha. Tak jak i całego „The Day Is My Enemy” chociaż przyznam szczerze, że pierwsze wrażenie było takie, że nie miałem ochoty na drugie. Na szczęście 3-4 kolejne przesłuchania zrobiły swoje i teraz 56 minut z nowym dzieckiem The Prodigy mija mi bezboleśnie.
Z okładki „The Day Is My Enemy” spogląda na nas rudy/czerwony lis a wiadomo, że jak rude to wredne i fałszywe;) Fana The Prodigy zwierzak jednak nie zmyli i każdy będzie miał świadomość, że wszystko to już słyszeliśmy, że krążek nie jest ani rewolucyjny ani rewelacyjny. Ale co z tego skoro nadal słuchanie Howletta i spółki sprawia wiele frajdy? Drugiej Ameryki przecież nie odkryją… Swoją drogą od czasu premiery „Invaders Must Die” minęło już 6 lat a pamiętam jakby to było wczoraj….
Moja ocena -> 7/10
Mam podobne odczucia. Choć przyznam, że pierwsze odsłuchanie spowodowało, iż się zajarałem. Za drugim razem było gorzej, ale kolejne odtworzenia przywróciły mnie do równowagi. Album nie jest kalką z poprzednich płyt. Ma kilka naprawdę zacnych momentów. Chyba jesteśmy zgodni w 100% co do tego, o które numery chodzi.
Nie czytałem Twojej recenzji pisząc swoją, żeby się nie sugerować niczym, ale mogę po fakcie stwierdzić, że koleś który obsmarował na interii „The Day Is My Enemy” chuja się zna 😀
P.s.
Cena w preorderze naprawdę poprawiła mi nastrój 🙂
Ja dorwałem chyba jeszcze taniej bo za 29.99;)
Podobne odczucia miałem z „Invaders”. Sentyment jest i będzie. Chyba, że w przyszłości planują rewolucję i pójście w jakąś nieelektroniczną niszę