Nadchodzi nowe! I to widać już na pierwszy rzut oka. Dotychczasowe – bliżej nieokreślone czasowo (oprócz „Powerslave”) okładki zastąpiono wizją typowo futurystyczną. Ale nie trzeba być wybitnie spostrzegawczym aby zauważyć nawiązania do zespołowej historii: tutaj spada sobie Ikar, tam widać piramidę, nazwa restauracji i baru też jakby skądś znajoma, podobnie z czasem na zegarze. Zespół decyduje się nawet na żarcik w postaci informacji o wyniku meczu West Ham – Arsenal (7:3). Wielkiemu fanowi West Hamu – Harrisowi chyba musi być cholernie przykro, że jego ulubiony klub ostatni raz wygrał z Kanonierami w 2007 roku;) Smaczków są tutaj dziesiątki – warto odkryć je samemu lub przy niewielkiej pomocy artykułów, których jest pełno w Internecie;) Nadejście nowego czuć również od pierwszych dźwięków płyty. Otwierający album bardzo dobry „Caught Somewhere In Time” niby brzmi jak typowy utwór grupy ale jednak jakoś inaczej. Pojawiają się tu syntezatory a kawałek brzmi zdecydowanie bardziej futurystycznie niż „otwieracze” z wcześniejszych krążków grupy. Jest on również dłuższy i bardziej rozbudowany od poprzedników. Jednak album jako całość tak bardzo od nich nie odstaje. Budową blisko mu do „Powerslave”. Oba mają podobną strukturę: świetny początek i koniec oraz słabsze momenty w środku. Tutaj moment ten przypada na „Heaven Can Wait” – ponad 7minutowego potworka w którym niewiele się dzieje. Czarę goryczy przelewa tu paskudny, kiczowaty refren. Gdyby go nie było a sam kawałek mieściłby się w granicach 4 minut to może wrażenia byłyby zupełnie inne. W formie zawartej na albumie utwór ten nadaje się do ominięcia. Na szczęście ten wypadek przy pracy zespół rekompensuje nam kilkoma perełkami jak np. „Alexander The Great”. Jest to odpowiednik „Rime Of The Ancient Mariner” z poprzedniego albumu, z tym że zdecydowanie krótszy. Chociaż równie podniosły, monumentalny i udany. Wypuszczony jako pierwszy singiel „Wasted Years” to również bardzo mocny fragment płyty, utwór bardzo melodyjny i przebojowy. Drugi singiel „Stranger In A Strange Land” to już zupełnie inna bajka, przebojowość ustępuje tu miejsca klimatowi. Całość prezentuje się bardzo dobrze ale moim zdaniem do promowania albumu nadawała się co najwyżej średnio. Podobne zdanie miało w 1986 roku większe grono słuchaczy i utwór nie przebił popularnością „Wasted Years”. Nadszedł czas na dwa gwoździe programu: „The Loneliness Of The Long Distance Runner” i „Deja-Vu”. Jestem w pełni świadomy tego, że nie są to utwory wybitne i rzesze fanów uznają je za nabijacze czasu/zapychacze ale i tak cholernie je lubię(szczególnie ten drugi). Słuchanie ich to taki ekspresowy powrót do przeszłości, do lat 80tych ubiegłego wieku. Z resztą cały „Somewhere In Time” to taki mój sentymentalny powrót do dawnych czasów. Może właśnie to uczucie sprawia, że w zasadzie jedyną rzeczą, która mi tu przeszkadza jest „Heaven Can Wait”. Album ten jest jednym z moich ulubionych w dorobku grupy. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że poznałem go kilkanaście lat po premierze, gdy dzieciństwo miałem dawno za sobą.
I jeszcze na koniec: też macie wrażenie, że jest to najsmutniejszy krążek w dorobku zespołu?
Moja ocena -> 9/10
Bardzo długo nie mogłem się przekonać do tego albumu. Teraz, podobnie jak większość fanów grupy, uważam go za jedno z największych osiągnięć Iron Maiden – wyżej stawiam tylko „Powerslave”, „Seventh Son of a Seventh Son”, „The Number of the Beast” i debiut 😉 Podobnie jak Ty nie znoszę „Heaven Can Wait” – to jeden z najbardziej znienawidzonych przeze mnie kawałków i zawsze go omijam (podobnie mam z „Can I Play with Madness”, aczkolwiek tego czasem zdarza mi się nie ominąć). Natomiast nie zauważyłem, żeby ten album był smutny. Wg mnie najsmutniejszym w dyskografii zespołu jest „The X Factor” – chociaż może jest on nie tyle smutny, co ponury.
U mnie „Somewhere In Time” byłby chyba na podium po „Poweslave” i debiucie. Na ogonie siedziałby mu „Brave New World”. „Can I Play With Madness” nie trawię jeszcze bardziej niż „Heaven Can Wait” ale apogeum kiczu jest dopiero na jeszcze następnym krążku;) „The X Factor” jest cholernie ponury i posępny ale chyba raczej nie smutny.
Powód dla którego „Heaven Can Wait” omijam zawsze, a „Can I Play with Madness” jest bardzo prozaiczny 😉 Jest to spowodowane tym, że Ironów zawsze słucham z winyli, a „Heaven…” jest ostatnim utworem na pierwszej stronie, więc mogę po prostu szybciej zatrzymać i przełożyć płytę na stronę B 😉 Z „Madness” jest gorzej, bo po nim na stronie A jest jeszcze „The Evil That Men Do”, więc mam do wyboru albo ręcznie przestawiać na ten utwór, albo przemęczyć się trzy minuty.
W pierwszym zdaniu miało być „…a >>Can I Play with Madness<< nie zawsze…" 😉