Od tego albumu wszystko się zaczęło. No może nie wszystko tylko moja przygoda z Chemicznymi. Był 1999 rok, ja – wierny słuchacz SLiPu czyli Szczecińskiej Listy Przebojów zostałem trafiony ciężkim sierpowym prosto w szczękę premierowym kawałkiem „Hey Boy Hey Girl”. Była to miłość od pierwszego usłyszenia, odskocznia od mojego ówczesnego zauroczenia klimatami typu grunge czy też thrash. Tydzień później utwór miałem już zgrany z radia na kasecie. Po usłyszeniu kilka tygodni później kolejnego singla (trzeciego z kolei) z płyty – „Out Of Control” doszedłem do wniosku, że muszę mieć całą płytę. A właściwie kasetę – możliwości finansowe w tamtym czasie miałem zdecydowanie ograniczone. Fala fascynacji Surrender trwała długo. Później kaseta wylądowała w szufladzie i zapomniałem o niej. Wersję CD kupiłem dopiero parę lat temu. Wracam do niej niezbyt często ale zawsze z ogromnym sentymentem. Jest to ostatni album Braci, którego mogę słuchać w całości bez żadnego „ale”. No może bez prawie żadnego „ale”. Łyżka dziegciu znajduje się na samym początku i zwie się „Music: Response”. Rzecz jest to okrutna, paskudna i najczęściej ją omijam. Chociaż muszę się przyznać, że kupiłem singla z tym właśnie nagraniem… A stało się to z tego względu, że znajduje się na nim utwór „Enjoyed” – jeden z moich ulubieńców z całej twórczości duetu. Wracamy do Surrender. Singlowego „Hey Boy Hey Girl” chyba nie trzeba omawiać – swego czasu utwór ten był niemiłosiernie katowany we wszelkiego rodzaju mediach i pewnie znaczna część ludzkości go zna;) Troszkę mniejszego zamieszania na listach przebojów narobiły 2 kolejne single „Let Forever Be” oraz „Out Of Control”. Oba utrzymane w totalnie innym klimacie. W pierwszym na wokalu udziela się gościnnie Noel Gallagher przez co utwór nabiera „britpopowego” charakteru. Ale gdyby wyciąć głos to cała ta oasisowa otoczka od razu znika. Drugi jest jakby zapowiedzią tego co zespół drążył na kolejnych wydawnictwach: mamy tu normalny wokal z tekstem dłuższym niż 2 linijki. Z tym, że tutaj prezentuje się to bardzo dobrze, na kolejnych albumach bywało z tym różnie. A co jeszcze ciekawego my tu mamy? W obłęd może wpędzić głośne słuchanie „Under The Influence”. Bardzo interesująco prezentują się „The Sunshine Underground” oraz utwór tytułowy oparte na jakby orientalnych motywach. Oba mają w sobie niesamowity ładunek pozytywnej energii. Nawiązaniem do czasów debiutu – a właściwie drugiej jego części – są „Asleep From Day” oraz zamykający album „Dream On”. Na Exit Planet Dust te spokojne, delikatne utwory dawały słuchaczowi odpocząć i ukoić zmysły po wcześniejszym katowaniu dźwiękami ciężkimi w przyswojeniu. Tu tej funkcji nie mogą spełnić z prostej przyczyny – praktycznie żadnego katowania tu nie znajdziemy. No chyba, że za zabieg męczący ma służyć potworek „Music: Response”. Wcale mi to jednak nie przeszkadza bo Surrender i tak słucha się bardzo dobrze. Są tu oczywiście momenty lepsze i gorsze ale jako całość album prezentuje się całkiem zacnie a na tle późniejszych dzieł wybornie;) Od momentu kiedy się ukazał minęło już 15 lat – jak ten czas leci…..
Moja ocena -> 8/10
Zgadzam się z Twoją opinią, co do kawałków. Music: Response jest okropne, mnie osobiście nie podoba się też Asleep from Day. Ja zacząłem przygodę z Chemicalami dużo wcześniej, gdyż już w 1996 roku, kiedy kumpel przywiózł z Londynu ich debiut – katowaliśmy go mocno, choć osobiście najbardziej mi odpowiada drugi album, Dig Your Own Hole. Na Surrender zakończyłem przygodę z Chemicalami – późniejsze płyty już mi nie podchodzą z wyjątkiem paru utworów (jak Galvanize czy Believe).
Byłem na ich koncercie kupę lat temu. Teraz już bym nie poszedł wolę słuchać studyjnych albumów na moich zajebistych słuchawkach Brainwavz Delta 😀 Swoją drogą polecam, bo to najlepszy sprzęt do stówki (zerknij chociażby na recenzję tutaj http://pclab.pl/art55837-9.html). Chemicalsi brzmią świetnie, basy niszczą
Surrender był moim pierwszym spotkaniem z CHB gdzieś na początku roku 2000. Wbrew temu co piszesz nr 1 Music:Responce nie odebrałem źle, raczej jako takie intro do gatunku, który dopiero penetrowałem (wychowany na klasycznym rocku i hard’n’heavy). i to co pamiętam już po 1sztm przesłuchaniu, a było ich później dziesiątki – to nie single, nie Hey B G, a …. The Sunshine Underground – do dzisiaj ten kawałek rozkłada mnie na łopatki – ładunek psychodelii, niczym kumulacja lat 60tych – dzieci kwiatów, kwasu, podróży po zakamarkach umysłu – pełen odlot 🙂