Rok 2005 był bardzo udany dla post metalu. Wtedy to właśnie ukazały się debiutanckie albumy Minska – Out of a Center Which is Neither Dead nor Alive i Rosetty – The Galilean Satellites, które wniosły wiele nowego do gatunku. Można powiedzieć, że były one powiewem świeżości i dowodem na to, że post metal jeszcze się nie skończył i wciąż jest w nim duże pole do popisu. Minsk skierował ten gatunek muzyki w rejony psychodeliczne, orientalne, plemienne, rytualne. Dużo ciężej sklasyfikować to co zrobiła Rosetta. Sami muzycy określają swoją twórczość jako metal dla astronautów. Coś w tym jest – ich muzyka jest kosmiczna a może raczej oderwana od naszego świata. I tak jak to jest zazwyczaj w przypadku czegoś obcego i nieznanego – trudno o miłość od pierwszego wejrzenia. The Galilean Satellites to materiał trudny i ciężki w odbiorze, przyswojeniu. Ściana dźwięków momentami opierająca się o kakofonię i do tego monotonny sposób wydzierania się wokalisty mogą odstraszać. I to nie tylko osoby postronne ale nawet i fanów gatunku. Dopiero kilkukrotna przygoda z debiutem Rosetty pozwala odkryć jego prawdziwą wartość i multum różnorakich smaczków. Niecała godzina muzyki została tutaj podzielona na 5 utworów, z tego tylko 2 trwają nieco poniżej 10 minut. Reszta to już rasowe „kobyły”, którym przewodzi 16 minutowy „Itinerant”. Co ciekawe wcale nie czuć długości tych utworów. Otwierające album „Departe” i „Europa” to typowi przedstawiciele post metalu: delikatny początek zamienia się w ciężkie rozwinięcie, po którym następuje chwilowy oddech i znów masakrowani jesteśmy ciężarem. Niby to wszystko już było i to w przeróżnych odsłonach ale u Rosetty jest inaczej. I tak jak spokojne fragmenty przypominają twórczość innych kapel tak momenty typowo metalowe są jedyne i niepowtarzalne. Cholernie inwazyjne i masakrujące wszystko na swej drodze niczym tsunami. I właśnie w ten klimat idealnie wkomponowuje się wokal, który początkowo mógł się wydawać monotonny i mało wyrazisty. Trzeci na track liście instrumentalny „Absent” wydaje się być niczym podróż przez deszcz meteorytów: niebezpieczna, pełna napięcia i niepewności. Po takiej dawce ciężkostrawnego grania z pomocą przychodzi początek „Itinerant” oparty na elektronice i pianinie. Przez pierwsze 3 minuty można by pomyśleć, że zespół pod koniec krążka spuszcza z tonu(niby to przedostatni utwór ale do końca jeszcze prawie pół godziny;). Nic z tego! Chociaż trzeba przyznać, że atmosfera panuje tu zdecydowanie bardziej przyjazna niż w poprzednich utworach. Podobnie jest z zamykającym całość „Au Pays Natal”.
Rosetta została wsadzona do jednej – post metalowej – szufladki razem z takimi ikonami gatunku jak Neurosis, Isis czy Cult Of Luna. Problem w tym, że podobnie jak w przypadku Minsk, więcej tu różnic niż podobieństw w stosunku do wyżej wymienionych. I to jest właśnie piękne w obu grupach.
The Galilean Satellites składa się z 2 krążków. Zawartość drugiego to 5 ambientowych nagrań, których długość „dziwnym” trafem pokrywa się z utworami z CD nr 1. Patent został pożyczony od Neurosis – obie płyty odpalone w tym samym czasie tworzą jedną, jeszcze bardziej wykręconą całość. W domu nie mam fizycznej możliwości żeby to przetestować. Raz słuchałem tej wersji na YT i muszę przyznać, że robi wrażenie. Chociaż i tak The Galilean Satellites wystarcza mi w wersji podstawowej bez udziwniania. Jest to ciężki i niewdzięczny materiał, który jednak ma bardzo wiele do zaoferowania kiedy tylko da się mu kilka szans.
Moja ocena -> 9/10
sentymentalnie 🙂 właśnie od tej płyty zaczynałam przygodą z metalem