Dwie poprzednie recenzje to takie swoiste testowanie próby czasu. Poszło to w miarę szybko i sprawnie więc drążymy temat dalej. Rok 2001: VIVA, MTV i inne stacje związane z muzyką nachalnie molestują słuchaczy jakąś czwórką szarpidrutów z Armenii. W tamtym czasie chyba nie dało się nie usłyszeć „Chop Suey!”. Ja – 16letni chłopak – byłem zachwycony: idealnie wyważone proporcje, połączenie wielkiego ciężaru z fragmentami delikatnymi, do tego charyzmatyczny wokalista z oryginalnym akcentem. Wow!!! Akurat chodziłem na kurs języka angielskiego i swoim zachwytem podzieliłem się z innym kursantem. W odpowiedzi usłyszałem mniej więcej coś takiego: „walić Toxicity, debiutu sobie posłuchaj”. Pożyczyłem od niego jeden i drugi krążek ale na fali zachwytu „Chop Suey!” wydawnictwo debiutanckie trochę olałem. Dopiero kilkanaście miesięcy później przekonałem się, że faktycznie gość miał rację. Debiut wgniata w ziemię Toxicity i po tylu latach słucha się go zdecydowanie lepiej niż jego następcy. Od premiery tego drugiego czyli 2001 roku jedno się nie zmieniło – brzmienie krążka nadal wgniata w fotel. Muzycznie przez większość z tych 44 minut jest co najmniej bardzo dobrze, momentami rewelacyjnie. Nadal mogę kilka razy pod rząd słuchać całego „Prison Song”, tej początkowej rzeźni w „Needles” oraz większości „Jet Pilot”, „X” i chociażby „Bounce”. Cały czas człowiek fajnie buja się przy „Forest” czy też „ATWA”. Nadal jednym z moich faworytów z tego krążka jest „Science” ze świetnym orientalnym/etnicznym fragmentem. Szkoda, że jest on taki krótki chociaż może straciłby urok gdyby ciągnął się przez minutę czy dwie… Podobny urok ma spokojne zakończenie „Aerials” – jest to taka krótka zapowiedź tego w jakim kierunku podąży Tankian na swoim projekcie Serart. Przechodzimy do minusów: „Chop Suey!” – tak jak kiedyś byłem w tym utworze zakochany tak teraz nie mogę go słuchać. Drażni mnie, irytuje, denerwuje muzycznie i wokalnie. Podobnie sprawa przedstawia się w przypadku utworu tytułowego ale tu do usunięcia jest tylko Serj. Zazwyczaj staram się skupić na muzyce a nie na tekstach, chyba że jest to rzecz w stylu RATM gdzie liryka stanowi bardzo ważną część przekazu. W przypadku tych dwóch utworów mimo usilnych prób nie mogę się skupić na dźwiękach podczas gdy Tankian pieprzy jak potłuczony. Wiem – gdy przetłumaczy się utwory większości muzycznych filarów typu Pink Floyd, Queen, The Beatles czy wielu innych to jakość przekazu jest podobna ale tutaj szczególnie mnie to denerwuje. Dalej nie mogę słuchać Malakiana. Na gitarze śmiga aż miło ale śpiewać to on nie umie. Na Toxicity i tak mamy go w małych ilościach w porównaniu z tym co było później…
Szybkie podsumowanie: muzycznie i brzmieniowo płyta nadal mnie rusza chociaż zdecydowanie słabiej niż parę lat temu. Gdyby wywalić stąd „Chop Suey!” i pousuwać Tankiana z niektórych utworów to byłoby zdecydowanie lepiej. Bardzo chętnie posłuchałbym sobie Toxicity w wersji instrumentalnej – wtedy ocena na pewno byłaby wyższa bo pod tym względem album stoi na na prawdę wysokim poziomie i świetnie katuje się nim sąsiadów.
P.S. chyba się starzeję bo z zespołów, które ubóstwiałem w liceum(były wtedy na topie) tylko 2 pierwsze płyty Limp Bizkit nadal wciągam bez żadnych zastrzeżeń. P.O.D. przestałem śledzić po Satellite, kiedyś usłyszałem ich nowy utwór – po kilkunastu sekundach wyłączyłem. Linkin Park skończył się dla mnie na krążku Meteora. Z KoRna też najczęściej wracam do ich debiutu. Moja grunge’owo-metalowa fascynacja z podstawówki w zdecydowanie lepszej formie przetrwała te wszystkie lata niż chwilowe zachłyśnięcie się medialnym nu metalem w LO.
Moja ocena -> 7/10
Nigdy nie byłam wielką fanką nu metalu. SOAD to dość ciekawy zespół, ale nie dałam rady przebrnąć przez żadną ich płytę w całości – lubię tylko single. Limp Bizkit nigdy nie cierpiałam, P.O.D. też nie przypadło mi do gustu. Jeśli chodzi o Korn to też wolę raczej pojedyncze utwory niż całe płyty. Wyjątkiem jest Linkin Park – ich dwie pierwsze płyty są bardzo fajne i nadal ich słucham, ale jak usłyszałam następcę „Meteory”, to przestałam śledzić ich twórczość i trzymam się tylko tych dwóch pierwszych krążków. Podpisuję się więc pod stwierdzeniem, że „LP skończyło się na Meteorze” 🙂
Ja już chyba ze 100 lat nie słuchałem pierwszych płyt Linkina. Chyba sobie w wolnej chwili odpalę i przypomnę stare czasy. SOAD dla mnie miażdży pierwszą płytą, później już był zjazd po równi pochyłej. W ogóle ich debiutu nie podciągałbym pod nu metal, nie wiem gdzie ich bym wrzucił w sumie:) LB to też debiut. Fascynacja P.O.D. też minęła bezpowrotnie wiele lat temu. Korna też już dawno nie słuchałem. Za dużo płyt – za mało czasu na to wszystko:)
Do Hybrid Theory i Meteory chyba zawsze będę miała jakiś sentyment 😉 Oj, tak – za dużo płyt. Ciężko za nowościami podążać, a co dopiero poznać płyty sprzed kilkunastu/kilkudziesięciu lat. Dlatego chyba nu metal odrobinę pominęłam – inna muzyka bardziej mnie interesowała.
Warstwa liryczna toxicity to w zasadzie arcydzieło, tylko trzeba ją zrozumieć, co nie jest najprostsze, bo tekst jest wypełniony subtelnymi metaforami. Liryka do chop suey (oryginalnie utwór miał się nazywać suicide) wstrząsa i porusza do głębi. Polecam przyjrzeć się jeszcze raz tym utworom, zobaczyć do nich teledyski (zwłaszcza toxicity) ponieważ stanowią integralną część przekazu liryczno-muzyczno-wizualnego. Generalnie rzecz ujmując, to polecam poczytać sobie teksty tego bandu. Panowie przede wszystkim chcieli, żeby to, co mają do przekazania trafiało do słuchaczy i ich poruszało, a nie tylko metalowa nawalanka, jak dobra by ona nie była.