L.A. Woman i debiut The Doors dzielą kalendarzowe 4 lata. Niby okres bardzo krótki ale różnica w wokalu Morrisona kolosalna. Nie wiem ile Jim musiał przez ten czas przelać przez siebie m3 alkoholu i wrzucić na ruszt innych używek. Osoba nieświadoma chyba miałaby problem z dojściem do wniosku, że jest to jeden i ten sam wokalista. Ale nie ważne – liczy się to, że Morrison w jednym i w drugim przypadku robi ogromne wrażenie. Tak jak cały L.A. Woman czyli ostatnie pełnoprawne wydawnictwo The Doors. Dla mnie ten krążek to przede wszystkim „Love Her Madly” – jeden z moich ulubionych normalnych utworów tej grupy w ogóle. Pisząc „normalnych” mam na myśli „piosenkowych”, łatwostrawnych w przeciwieństwie do np. genialnego „Not To Touch The Earth”, który to już jest nie dla wszystkich. W „Love Her Madly” panuje taki pozytywny klimat, ja to widzę mniej więcej tak: restauracja/bar w połowie ubiegłego wieku, na niewielkiej scenie grupka muzyków(wokalista koniecznie na pianinie!) grających ten optymistyczny kawałek. W podobną wizję wpisuje mi się utwór tytułowy. Jeszcze szybszy i muzycznie jeszcze bardziej bijący pozytywną energią. Tu bardzo dużą rolę odgrywają klawisze. Napięcie i atmosfera trochę siada w czasie lekkiego zwolnienia tuż za środkiem utworu. Na szczęście po chwili znów wracamy na właściwe tory. Dla wielu L.A. Woman to przede wszystkim „Riders On The Storm”, jeden z największych klasyków grupy. Faktycznie – utwór zniewala klimatem. Znów włącza mi się wizja – tym razem nocna podróż autem nadmorską drogą w czasie pełni przeplatanej letnim deszczem. Tak właśnie widzę to świetne zakończenie albumu;) Ale przecież L.A. Woman to nie tylko 3 kawałki. Mamy tu jeszcze mocne otwarcie w postaci bardzo dobrego „The Changling”. „Been Down So Long” kojarzy mi się z pijacką przyśpiewką wysokich lotów. „Cars Hiss By My Window” snuje się powoli niczym letnie, upalne niedzielne popołudnie. Jest to taka cisza przed burzą bo po tym tracku umieszczony jest utwór tytułowy – istny wulkan energii. Jedynym bardziej pokręconym, bardziej psychodelicznym fragmentem na tym krążku jest tu „L’America”, utwór przypominający dokonania grupy z okolic wspomnianego wcześniej „Not To Touch The Earth”. Może nie jest to ta sama dawka wykręcenia, ale klimat podobny. „Hyacinth House” oraz „Crawling King Snake” spokojnie można postawić obok „Cars Hiss By My Window”. I są to utwory troszkę niższych lotów. Może nawet nie niższych – po prostu na tle trójki, którą wymieniłem na początku, niczym się nie wyróżniają i wyglądają lekko blado. Nie rozumiem zachwytu nad „The WASP”. Miałem kiedyś doorsowego The Best Of’a – załapał się na niego ten utwór i tym samym zajął miejsce co najmniej jednemu innemu o wiele lepszemu. Cała koncepcja „The WASP” przypomina mi koniec koncertu, zespół sobie jamuje a wokalista prezentuje członków kapeli, wymienia sponsorów, pozdrawia ciocię, wujka, babcię, dziadka itp.;) Można posłuchać ale rewelacji tu nie ma. Pojawia się natomiast problem z oceną. Z jednej strony mamy tu utwory wybitne, kilka genialnych ale trafiają się też takie, które nie mają siły przebicia w otoczeniu tych mocnych. L.A. Woman to dla mnie 3 miejsce na pudle, troszkę wyżej od Waiting For The Sun (8/10) ale też i trochę niżej niż drugi Strange Days(9/10) i pierwszy – debiut (10/10). Ale niech będzie – za miesiąc pewnie dałbym oczko mniej;)
Moja ocena -> 9/10