Soulfly – Primitive

soulfly primitiveMój pierwszy kontakt z Soulfly to właśnie czasy albumu Primitive. Kolega z liceum miał koszulkę na której był nadruk okładki tego wydawnictwa(ale bez nazwy kapeli). Pierwsze moje skojarzenie to od razu Brazylia. Pogrzebałem w internecie i faktycznie okazało się, że to dzieło ekipy z tego kraju. Co ciekawe – kolega nawet nie wiedział co to jest Soulfly a koszulkę „wziął od brata”. Ja ostatecznie zawartość tego krążka(drugiego w dyskografii) poznałem dopiero 4 lata później kiedy to zespół miał już w swoim dorobku 4 płyty. Prophecy wgniatał w fotel więc doszedłem do wniosku, że czas poznać co tam wcześniej nagrali. Wtedy byłem zachwycony, dziś – z perspektywy czasu i tego co Soulfly tworzył później już tak kolorowo to nie wypada. Początek prezentuje się bardzo dobrze. Pierwsze 3 utwory to metalowe potwory. „Back To The Primitive” zaczyna się świetnym fragmentem granym na berimbau(niby prosty instrument ale bardzo lubię dźwięki przez niego wydawane), po chwili zaczyna się właściwy Soulfly. Tekst – niby banalny i prostacki ale myślę, że pod niektórymi fragmentami podpisałaby się duża rzesza ludzi. „Pain” – hołd dla Dany Wellsa to jeden z najmocniejszych fragmentów płyty. Toporny, niesamowicie ciężki, z gościnnym występem Chino Moreno i Grady’ego Avenella na wokalu – świetna rzecz. A po niej jest jeszcze lepiej bo „Bring It” utrzymuje podobny klimat, z tym że w zdecydowanie szybszym tempie. Jest moc!:) No i to etniczne zwolnienie w środku – miód na uszy. Niestety później już jest zdecydowanie mniej ochów i achów. Po „Jumpdafuckup” mam mieszane uczucia. Niby muzycznie jest w porządku ale wokalnie (gościnnie Corey Taylor) to wszystko brzmi za bardzo nu metalowo i tak jakoś mi jako całość nie do końca pasuje. Przeciętnością wieje od „Mulambo” chociaż ma świetną końcówkę. Pozytywne wrażenie zostawia po sobie „Son Song”(bardzo fajny początek) z kolejnym gościem na wokalu. Tym razem jest to Sean Lennon i to głównie on „robi” ten utwór. Świetnym rozpoczęciem może się pochwalić „Boom”, w dalszej części niestety nie robi już takiego dużego wrażenia – ot taki średniak. Następny w kolejce „Terrorist” to kolejny gość – tym razem jest to Tom Araya na basie i mikrofonie. Jako całość brzmi to dobrze i wyróżnia się na tle albumu. Fajnie brzmią fragmenty grane na bębnach(?) na początku i później ten motyw przewija się jeszcze dalej. Dobry poziom trzyma „The Prophet” chociaż nie są to twórcze wyżyny Maxa. Tak samo jak druga część instrumentalnej sagi „Soulfly”. Niby niczego nie można jej zarzucić ale w swoim dorobku zespół ma o wiele lepsze części. Po nim następuje gwóźdź programu – „In Memory Of…” – utwór ociekający rapem/nu metalem i cholera jeszcze wie czym. Są tu dobre fragmenty(szczególnie refreny) ale jako całość pasuje to tutaj jak wół do dorożek na Starym Mieście w Krakowie… Na szczęście nie za dobre wrażenie poprawia po chwili „Flyhigh” z gościnnym wokalem Ashy Rabouin. Dziewczyna ma ciekawy głos, Maxowi chyba też się podoba bo Asha pojawiła się jeszcze na kolejnych albumach grupy. Jestem szczęśliwym posiadaczem japońskiej wersji tego albumu. Japończycy – jeśli już coś robią – to do tej pracy się przykładają i zawsze na krążku pojawiają się jakieś bonusy. Tu uzbierały się cztery. Dwa z nich to kawałki z debiutu zagrane na festiwalu w Roskilde. Pozostałe to już rzeczy studyjne. „Soulfire” niczego ciekawego na płytę nie wnosi, nie jest to rzecz przełomowa ale słucha się jej przyjemnie, jak dla mnie brzmi to trochę jak outro i właśnie tak najlepiej ten utwór traktować. Na koniec wersji japońskiej został jeszcze wciśnięty „Soulfly” z debiutu w wersji Universal Spirit Mix.  I ten etniczny instrumental prezentuje się znacznie lepiej niż „Soulfly II”. No i tak właśnie prezentuje się drugi album tworu Cavalery. Ma on kilka na prawdę bardzo mocnych fragmentów, kilka trochę słabszych ale też i rzeczy, których mogłoby tu nie być. Nie porywa tak jak debiut ani rzeczy od Prophecy w dal ale pozostawia po sobie raczej pozytywne wrażenie. Rozstrzał przy jego ocenie przez krytyków był dość duży. Od 2/5 w serwisie AllMusic po 3,5/5 od Rolling Stone. Ja skłaniam się ku tej drugiej opcji i tak mi wyszło z ocen cząstkowych chociaż jako całość wydaje się to być trochę naciągane.

Moja ocena -> 7/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *