W Internecie pojawiło się już wystarczająco dużo standardowych recenzji nowego albumu Slipknota: od mieszających krążek z błotem po huraoptymistyczne. Zatem nie będę powtarzał tego co już na pewno gdzieś zostało napisane i u mnie będzie inaczej;)
Jakoś na początku tego milenium uczęszczałem na kurs języka angielskiego. Prowadząca miała bardzo specyficzne podejście do nauki tego języka m.in. co jakiś czas na zajęciach puszczała nam utwory i dawała do nich teksty z dużą ilością dziur, które mieliśmy uzupełnić w czasie słuchania. Gust muzyczny kobieta ta miała strasznie miałki więc któregoś razu zaproponowałem, że sam coś przygotuję. Na pierwszy rzut poszło P.O.D. (z tekstem logicznym i trzymającym się kupy), później System Of A Down ze swoim Toxicity (wcześniej nie skupiałem się na ich tekstach tylko na samej muzyce, po przetłumaczeniu zmieniłem zdanie na temat tego zespołu;). W każdym razie, któryś z uczestników kursu stwierdził, że mam dobry gust muzyczny i w związku z tym na następne zajęcia przyniesie mi coś co rzuci mnie na kolana. Tym oto sposobem w moje łapki trafiła IOWA od Slipknota. Już po zobaczeniu okładki byłem pod dużym wrażeniem: jakiś kozioł czy cholera wie co. „Szatany” jakieś?:) Po odpaleniu albumu długo nie mogłem pozbierać szczęki z podłogi: takie to było złe, złem wręcz ociekające – „People = Shit” i inne pierdoły. Fakt faktem: krążek ten jest specyficzny, ciężki, duszny. Jeszcze lepszy pod tym kątem jest jego poprzednik: obłąkany, schizofreniczny, przytłaczający. Mimo tego klimatu było tam też dużo fajnych melodii i całość była zrobiona z głową a nie rzemieślniczo. Oba albumy katowałem dość długo. Po jakimś czasie okazało się, że są kapele grające zdecydowanie mocniej i bardziej finezyjnie. Są też takie, przy których Slipknot (odziany w maski) i tak jest ekipą grzecznych chłopców. Sytuacji zespołu w tym momencie nie poprawiły 2 kolejne albumy, na których zespół ewidentnie spuścił z tonu, zaczął eksperymentować i tym samym stracił to za co od początku go ceniłem(?). Na The Gray Chapter tego nie odzyskuje tylko dalej błądzi i poszukuje. W slipknotową twórczość dodatkowo wdziera się też dużo Stone Sour. Momentami człowiek ma wrażenie, że członkowie zespołu zdziadzieli/ktoś im związał jaja i nie pozwolił popuścić wodze wyobraźni i fantazji. „Piątka” fragmentami brzmi rzemieślniczo, jakby była zrobiona na siłę – bo w kontrakcie mieliśmy, że musimy nagrać płytę… Krążek ma lepsze fragmenty(„Sarcastrophe”, „Custer”) jak i zdecydowanie gorsze („Killpop”, „The One That Kills The Least” – co to ma w ogóle być?). Całość można przesłuchać bez większego znużenia i wysiłku ale jakoś nie ma się ochoty do niej wracać – przynajmniej ja tak mam, może wyrosłem z takiej muzyki? Dla fanów Slipknota będących z nimi bez przerwy od 1999 roku album ten będzie pewnie świetnym uzupełnieniem dyskografii, reszta potraktuje go raczej jako jednorazową ciekawostkę. Dla mnie .5: The Gray Chapter to przyzwoite wydawnictwo, które jednak ginie w ligowej szarzyźnie – niczym się z niej nie wybija. Obstawiam, że w przypadku reklamowania tego krążka pod innym szyldem niż Slipknot nikt nie zwróciłby na niego uwagi.
Moja ocena -> 6/10
Ja jednak po kilku przesłuchaniach oceniam lepiej. Nie rozumiem pretensji względem melodyjnych czy wręcz popowo brzmiących utworów czy fragmentów. To integralna część muzyki Slipknot i tak jak mocne numery, one też mogą być lepsze i gorsze. Na najnowszym albumie owe „user-friendly” momenty są całkiem dobre i nie drażnią jak na Vol 3. Gray Chapter jest najbardziej eksperymentalnym albumem tego zespołu. Faktycznie, zgodnie z tym co mówili wywiadach słychać tu mieszanie Iowy z Vol 3. Dla mnie ta mieszanka jest całkiem strawna i zawiera parę perełek: Skeptic, AOV, Custer i właśnie Killpop.
Mnie Vol 3 i All Hope praktycznie w całości drażniły także nie mam punktu odniesienia;)
Od momentu poznania Slipknota 13 lat temu ceniłem ich za tę furię i agresję. „User-frendly” od nich nigdy mnie nie jarało bo od takiego grania były inne kapele:)
mogę się podpisać pod każdym zdaniem tej recenzji!