„Wake/Lift” to z kilku względów „naj-” album w dorobku grupy z Pensylwanii. Primo: najtrudniej dostępny. W polskich sklepach sieciowych nie ma szans na jego zdobycie. W rodzimym internecie ciężko go spotkać, osobiście widziałem go kilka razy na Allegro. W paru sklepach internetowych bywa dostępny w opcji „dostawa >(tu wstaw jakąś dużą liczbę) dni”. Kilkukrotne próby zamówienia go kończyły się fiaskiem. Na Amazonie „Wake/Lift” osiąga kosmiczne ceny. Wszystko to jest o tyle dziwnie, że na stronie wytwórni krążek ten jest dostępny praktycznie od ręki i jedynym problemem jest to, że musi do nas przebyć drogę zza oceanu. Ale co to za problem w dzisiejszych czasach?;)
Secundo: „Wake/Lift” to zdecydowanie najtrudniejsze dzieło w dorobku zespołu. Krążek przytłacza już od pierwszych sekund „Red In Tooth And Claw”. Zespół atakuje nas ścianą dźwięków, która z początku może przypominać kakofonię. I ta nachalność, inwazyjność, toporność i opętany wokal mogą początkowo odstraszać słuchacza. Ale wystarczy chwila skupienia na samym albumie aby z tej dźwiękowej fali uderzeniowej wyłowić poszczególne instrumenty, które (wbrew początkowym obawom) grają z sensem, logiką. Z pomocą w ogarnięciu ogromu utworu przychodzi lżejszy fragment, który daje nam chwilę wytchnienia na poukładanie sobie wszystkiego w głowie, do której przed chwilą dostało się konkretne tsunami. Gdy myślimy, że wszystko już ogarnęliśmy wracamy do punktu wyjścia (jednak tym razem w ścianie dźwięków doszukujemy się już czegoś więcej), po którym znów dostajemy moment na zastanowienie. Po tym fragmencie Rosetta nie daje nam już żadnych szans na złapanie oddechu. Zamiast tego praktycznie do ostatnich dźwięków utworu jesteśmy niemiłosiernie katowani.
Całe to monumentalne przedsięwzięcie kryjące się pod nazwą „Red In Tooth And Claw” trwa nieco ponad 12 minut. Poraża rozmachem, intryguje ale jednocześnie odstrasza ciężkostrawnością. Początkowo był to mój największy problem z „Wake/Lift” bo praktycznie cały krążek tak wygląda. Album jest pełen skrajności. Jest hermetycznie zamknięty będąc przy tym tworem niesamowicie przestrzennym, odstrasza ale jednocześnie ma w sobie to „coś” co sprawia, że człowiek chce do niego wracać. Trzeba tylko przetrwać ten etap zniechęcenia, który może pojawić się przy pierwszych przesłuchaniach.
Później już nic nie będzie stało nam na przeszkodzie w zachwycaniu się trzyczęściową suitą „Lift”, gdzie bezgraniczny spokój miesza się z pokazem nadludzkiej mocy, utrzymanym w minimalnie lżejszym tonie „Wake” czy trwającym prawie 15 minut ambientowym „Temet Nosce”. Dopiero tutaj zespół tak na prawdę daje nam odsapnąć. Ale nie robi tego tak po prostu. Utwór ten ma dać nam czas na zebranie sił przed zamykającym album „Monument”, który jest niewiele krótszy od poprzednika. Po jego ostatnich dźwiękach słuchacz czuje się kompletnie zniszczony, zdruzgotany. Po kilkudziesięciu przesłuchaniach na liczniku uczucie to wydaje się być czymś pięknym. Ale początki były trudne. I tak jak „The Galilean Satellites” podobał mi się praktycznie od samego początku tak tutaj przez pierwsze kilka razy „wysiadałem” już na otwarciu albumu lub ewentualnie kilkanaście minut później.
Dziś sytuacja jest diametralnie inna, „Wake/Lift” uważam za album genialny. Nie zmienia to faktu, że jest to dzieło trudne i nie dla każdego. Jedno jest pewne – jeśli ktoś chce rozpocząć swoją przygodę z Rosettą to ten album powinien zostawić sobie na koniec. W innym wypadku „związek” z zespołem może być wyjątkowo krótki i to bez otwartej furtki umożliwiającej powrót do niego w przyszłości.
A ja jakoś nigdy nie potrafiłem wejść w ten album. Rosetta to jeden z moich ulubionych zespołów, A Determinism of Morality wielbię pasjami, ale tutaj jakoś się nie udało, choć robiłem niezliczone próby. Być może wynika to z tego, że ADoM jest albumem łatwiejszym, gładszym i bardziej zestrojonym ze mną emocjonalnie, podczas gdy Wake/Lift zwyczajnie mnie męczy. Nie mówię, że jest zły, ale kompletnie nie gra mi na żadnych strunach w duszy.
A jak nowsze krążki: The Anaesthete, Quintessential Ephemera czy chociażby EPka Flies To Flame?
Z całej dotychczasowej dyskografii Rosetty Wake/Lift było mi najtrudniej przetrawić, w końcu zaskoczyło. Teraz próbuję rozpracować Quintessentiala, który też jest bardzo specyficzny ale w zupełnie inny sposób.
A jak nowsze krążki: The Anaesthete, Quintessential Ephemera czy chociażby EPka Flies To Flame?
Z całej dotychczasowej dyskografii Rosetty Wake/Lift było mi najtrudniej przetrawić, w końcu zaskoczyło. Teraz próbuję rozpracować Quintessentiala, który też jest bardzo specyficzny ale w zupełnie inny sposób.
Recenzja mnie przestraszyła 🙂
Znam nowsze płyty Rosetty, tej nie, więc wrzuciłem na ruszt z bandcampa… kończę pierwszy numer i … jestem zachwycony. Jaka kakofonia? Jaka toporność? Jaka ciężkostrawność? To, wszem ściana, ale cudownego dźwięku 🙂
Pewnie zaraz zamówię, choć 200 pln z wysyłką na razie mnie zmroziło… 🙁
Ja dorwałem za niecałe 100zł;)