Chyba nie będzie dużym nadużyciem stwierdzenie, że czasy świetności Placebo przypadają na końcówkę poprzedniego i początek tego wieku. Po wydaniu „Meds”, który sam spotkał się z bardzo różnym odbiorem, był tylko zjazd po równi pochyłej i cisza trwająca od 2013 roku. Nie mogę powiedzieć, że czekałem na nowy album ale słuchając tych, które są już pełnoletnie wspominałem o czasach, w których się ukazywały i ostatecznie doszedłem do wniosku, że fajnie byłoby posłuchać nowego Placebo, który wywoła podobne uczucia jak te sprzed lat, zwyczajnie mnie wciągnie i sprawi, że będę chciał do niego wracać.
W połowie września ubiegłego roku ukazała się pierwsza zapowiedź nadchodzącego wydawnictwa. „Beautiful James” może i nie jest szczytem możliwości zespołu ale ma coś czego brakowało na co najmniej dwóch poprzednich albumach – jest przebojowy i wpada w ucho praktycznie od razu. Dodatkowo ma w sobie wiele z klimatu chociażby „Sleeping With Ghosts”. Ostatecznie dość mocno podkręcił mój apetyt na „Never Let Me Go”.
Drugi przedpremierowy utwór – „Surrounded By Spies” był zupełnie inny: spokojniejszy, mroczniejszy, zdecydowanie bardziej tajemniczy i pokazujący inną odsłonę Brytyjczyków. Wprowadził on trochę zamieszania ponieważ burzył koncepcję dotyczącą nowego wydawnictwa, która mogła pojawić się po usłyszeniu „Beautiful James”.
„Try Better Next Time” ponownie kierował słuchacza w rejony starych wydawnictw i choć jest do bólu trywialny to jednak wpada w ucho i sprawia, że nawet po kilku godzinach od przesłuchania nuci się jego refren. Na krótko przed premierą ukazał się jeszcze „Happy Birthday In The Sky”, który również bez większych problemów odnalazłby się na którymś z albumów sprzed lat. Cztery zapowiedzi mogły naprawdę rozpalić nadzieję fanów na album, który zmyje niemiłe wrażenie jakie pozostawiły po sobie dwa poprzednie wydawnictwa. Ale czy faktycznie tak jest?
„Never Let Me Go” przynosi 13 premierowych utworów trwających niespełna godzinę czyli najwięcej od czasu „Without You I’m Nothing”. Biorąc pod uwagę dwa poprzednie albumy można by założyć, że będzie to materiał nie do przebrnięcia nawet dla największych fanów zespołu. Na szczęście tak nie jest. Otwierający album „Forever Chemicals” może i nie porywa od razu ale wprowadza słuchacza w muzyczny świat Brytyjczyków. Zupełnie inną odsłonę Placebo ukazuje „Hugz”, który bez problemu odnalazłby się w roli kolejnego singla. Utwór jest niesamowicie przebojowy i dynamiczny. Wpada w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu.
Bardzo pozytywne wrażenie sprawia „The Prodigal”, którego początek bardzo wyraźnie kojarzy mi się z jednym z motywów muzycznych związanych z Ligą Mistrzów UEFA. „Sad White Reggae” jest kolejnym niesamowicie chwytliwym i bujającym momentem wydawnictwa. Z kolei „Twin Demons” brzmi jak zagubiony utwór z czasów „Sleeping With Ghosts”. W końcowym fragmencie emocje odrobinę opadają ale nie na tyle żeby odczuwać znużenie i nieodpartą pokusę przerwania słuchania. Spośród ostatnich czterech utworów najlepsze wrażenie robi „Went Missing”, który dość wyraźnie odbiega od muzycznego standardu wypracowanego przez Placebo.
Od wydania bardzo przeciętnego „Loud Like Love” minęło 9 lat. Brytyjczycy spożytkowali ten czas wyjątkowo dobrze i w efekcie tego otrzymaliśmy najlepszy album zespołu od czasu „Sleeping With Ghosts”. I nawet mimo faktu, że pod koniec krążka atmosfera trochę siada to analizując utwory znajdujące się tam trudno wytypować ten, który miałby być wyrzucony. Wszystko to ze względu na fakt, że „Never Let Me Go” jest albumem równym i przede wszystkim takim, do którego będzie się chciało wracać za kilka lat. Właśnie takiego Placebo mi brakowało.