Weekend to taki fajny czas tygodnia kiedy to człowiek ma więcej czasu chociażby na przewietrzenie stale powiększającej się kolekcji płyt:) Nowych albumów przybywa a wraz z nimi na liczniku pojawia się coraz więcej płyt „zapomnianych”, których nie słuchałem od niepamiętnych czasów. Na dwa takie krążki trafiłem wczoraj zupełnie przypadkowo – szukając czegoś innego. TFEOS chyba jeszcze w moim dwuletnim Pianocrafcie nie gościł więc wypadało dać mu w końcu szansę. Ekipę P.O.D., chyba jak większość ludzi, poznałem przy okazji wydania ich następnego albumu – Satellite. Akurat swoje 5 minut miał wtedy nu metal, słuchało się tego w różnych odsłonach więc i chrześcijańska odmiana tego grania mi podpasowała. W tamtych czasach swoje markety w Polsce miał jeszcze Geant. W przeciwieństwie do czasów dzisiejszych były one nieźle zaopatrzone w różne gatunki grania. Swego czasu z każdej strony kupujących atakował Slayer ze swoim Diabolus In Musica – rzecz w dzisiejszych czasach nie do pomyślenia:) W każdym razie udałem się do marketu na poszukiwania Satellite. Akurat nie mieli ale znalazłem poprzednie wydawnictwo P.O.D. Wyszedłem z założenia, że jak nie ma tego co chcę to trzeba brać co jest. No i tak zostałem posiadaczem TFEOS. W tamtym czasie katowałem ten krążek niemiłosiernie, bez żadnego „ale” wciągałem każdy utwór, byłem zachwycony każdym dźwiękiem. Czy tak samo mam dziś? Yyyyyyy….. Niekoniecznie. Ale jedźmy po kolei. Krążek zaczyna się od „Greetings” – to takie „p.o.d.owe” intro;) W rzeczywistości jest to zapychacz, rzecz zupełnie niepotrzebna. Następny w kolejności „Hollywood” też nie powala. Taki sobie kawałek z kilkoma lepszymi momentami – nic specjalnego. Dopiero track nr 3 – „Southtown” to rzecz, która nadal „mnie bierze”. Nadal czuję tu ten świetny klimat, mimo 14 lat na karku refren cały czas buja i utworu słucha się bardzo przyjemnie. „Checkin’ Levels” to kolejna po „Greetings” zapchajdziura. Przerywniki muzyczne bardzo lubię u Limp Bizkit. Pasują do ich stylu grania i prezentują w większości wysoki poziom. Dodatkowo są umieszczone jako bonus – pomiędzy utworami. Tutaj 1:06 nie wiadomo do końca czego jest osobnym trackiem, nabijaczem numerków w spisie. Łącznie takich przerywników mamy tutaj pięć – jakby je usunąć z listy to zostałoby na niej tylko 11 utworów czyli bez rewelacji skoro u konkurencyjnego LB dochodzili do 15 + przerywniki. Jedziemy dalej: „Rock The Party” – zespół chrześcijański, chcący nieść przesłanie a utwór prostacki… Totalnie nie pasuje mi do wizji P.O.D. Chociaż kilka elementów muzycznych jest tutaj ciekawych. Po nim nadchodzi „Lie Down” i w końcu poziom idzie gwałtownie w górę. Świetny początek, ciężar, fajnie się drą:) Trochę niepotrzebne są tu te zabawy wokalnym pogłosem zaraz po wprowadzeniu ale ogólnie utwór na duży plus. Podobnie jak następny w kolejności „Set Your Eyes To Zion” – najspokojniejszy i jednocześnie jeden z najmocniejszych momentów płyty. Utwór świetnie bujający, trochę podchodzący pod reggae, delikatny z całkiem ciekawą solówką. No ale lekko po 4 minutach track się kończy i zaczyna się trzeci z kolei przerywnik – „Lo Siento”. Trzeci i jednocześnie pierwszy, którego przyjemnie się słucha. Tylko zdecydowanie za krótko bo utwór trwa 33 sekundy. Po nim dostajemy cover U2 „Bullet The Blue Sky”, który momentami jest lepszy od oryginału. No ale niestety napięcie po chwili znów opada – tym razem w „Psalm 150”. Po co to tutaj? Z utworami 11 i 12 jest identyczna sytuacja: najpierw fajny kawałek („Image”) budujący klimat płyty a tuż po nim zwolnienie przerywnikowe („Shouts”). Na szczęście jest to ostatnia „przeszkadzajka” i do końca albumu trzymamy już równy, w miarę wysoki poziom. Świetnie rozpoczyna się „Freestyle” takimi smutnymi dźwiękami, które od razu kojarzą mi się ze spalonymi słońcem przedmieściami San Diego. Niezłą rzeź mamy w końcówce „Outkast” – utworu od którego aż bije specyfiką (ach te świdrujące głowę riffy:). No i tak kończy się The Fundamental Elements Of Southtown. Czy album z podniesioną głową przeszedł próbę czasu? Moim zdaniem średnio. Może to ja dorosłem i już mnie to nie kręci albo po prostu od początku był to taki sobie album tylko człowiek będąc gówniarzem tego nie dostrzegał? Jest tu kilka bardzo fajnych utworów, których nadal słucha się z przyjemnością ale są tu też rzeczy, od których zalatuje przeciętnością, średniactwem. Procedura została wykonana – album przesłuchany – teraz wraca na swoje miejsce na kolejne kilka lat. A z cząstkowych wyszło mi takie coś:
Moja ocena -> 6/10