Pamiętacie ewolucję Blindead? „Affliction…” i „Absence” dzieli stylistyczna przepaść, która podzieliła fanów zespołu. „Ascension” zdawał się kontynuować nowy kierunek ale liczne zawirowania doprowadziły do tego, że pojawiła się „Niewiosna”, która ponownie wywołała burzę. Podobną muzyczną przemianę prezentuje małopolska Mord’A’Stigmata.
Wystarczy posłuchać trzech ostatnich wydawnictw by usłyszeć jak na przestrzeni 6 lat zmieniła się muzyka zespołu. Osoba „spoza branży” mogłaby stwierdzić, że „Ansia”, „Hope” i „Dreams Of Quiet Places” to albumy nagrywane przez zupełnie inne grupy. Szczególnie mocno czuć to w przypadku dwóch ostatnich wydawnictw, które mimo zachowanego trzonu są diametralnie różne. I równie wciągające. „Hope” kręci się w klimatach post black, post metal, sludge. „Dreams….” z kolei do świata awangardowego metalu wpuszcza przez otwartą bramę duże ilości elektroniki.
Nie będę ukrywał, że ostatnie wydawnictwo było dla mnie jedną z najciekawszych płyt wydanych w naszym kraju w 2019 roku. No i czekałem na więcej oczekując nieoczekiwanego. I nie zawiodłem się już przy pierwszej zapowiedzi wydawnictwa. „Blood Of The Angels” jest utworem, którego absolutnie się nie spodziewałem. Początek brzmi jak wstęp do post-metalowego standardu. Jednak po chwili pojawia się wokal i robi się… zimno-falowo? Czysty wokal sprawia, że mamy wrażenie słuchania totalnie innego zespołu.
Również warstwa muzyczna nie próbuje wyprowadzać nas z błędu. Nie usłyszymy tu przytłaczających gitar, blastów i elektroniki. W zamian za to otrzymujemy utwór stonowany i hermetyczny. Dużo robi tu produkcja, zupełnie inna niż w przypadku „Dreams…”.
„Like Ants And Snakes” brzmi „piwnicznie”. W czasie pierwszego przesłuchania od razu pojawiły się skojarzenia z „Hosannas From The Basements Of Hell” Killing Joke. Oba krążki są niesamowicie surowe, gęste i duszne. Sprawiają wrażenie nagrania na żywo w niewielkim pomieszczeniu o specyficznej akustyce. I muszę przyznać – robi to klimat.
W przypadku Mord’A’Stigmata klimat ten drastycznie odbiega od poprzednich wydawnictw co z pewnością wpłynie na końcowy odbiór i podział fanów. „Like Ants And Snakes” jest albumem diametralnie różnym od tego co zespół tworzył do tej pory. Nie ma tu miejsca na ciężar, blackowe naleciałości, zróżnicowanie i elektronikę. Zamiast tego otrzymamy od zespołu 6 premierowych utworów krążących w klimatach, które ciężko do czegokolwiek przyrównać.
Sam czuję tu Killing Joke, Joy Division a nawet The Cure czy polską Siekierę. Ale są to skojarzenia raczej w kontekście pojedynczych fragmentów niż całości wydawnictwa, które mimo złagodzenia brzmienia może być albumem najtrudniejszym w odbiorze z dotychczasowej dyskografii. Wszystko to ze względu na hermetyczność, duszność i swego rodzaju jednolitość wydawnictwa no i przede wszystkim tak „brutalną” zmianę w stosunku do poprzedników.
Na nowym krążku nie odnajdziemy gwałtownych przejść, zmian tempa czy przeskoku z post black na elektronikę. Album oparty jest o jednolitą atmosferę i powolne budowanie klimatu. I chociażby „Constant Sway” jest dowodem na to, że przy udziale saksofonu eksperyment ten jest najbardziej udany.
Dowodów tych jest oczywiście o wiele więcej jednak słuchacze nastawieni na chociażby kontynuację „Dreams….” będą mogli mieć problem z ich wyłowieniem ponieważ „Like Ants…” jest albumem zdecydowanie bardziej jednorodnym od poprzednika co w połączeniu z czystym wokalem może wywoływać uczucie, że coś jednak poszło tutaj nie tak.
Nic bardziej mylnego! „Like Ants And Snakes” jest krążkiem jak najbardziej udanym, będącym dowodem na stałą ewolucję zespołu. Wymaga on jednak trochę czasu aby oswoić się z ogromem zmian. Dodatkowo „przeznaczenie” albumu jest zdecydowanie inne. Nie jest to muzyka do słuchania na co dzień np. w czasie biegania. W takiej konwencji sprawdzał się nawet „Dreams…”. Tutaj z kolei zespół nagrał krążek do rzadszego słuchania, które podparte będzie pełnym skupieniem tylko i wyłącznie na muzyce. I w takiej konwencji „Like Ants…” sprawdzi się najlepiej.
„Dreams…” moim zdaniem to nie był album do biegania. „Drems…” słuchało się od początku do końca, oddawało się mu czas i uwagę a dostawało się 40 minut ciarek na plecach.
Tylko, że ja potrafiłem biegać tyle, że „Dreams…” przesłuchałem w tym czasie 2 razy 😉