Megadeth – The Sick, The Dying… And The Dead!

megadeth the sick the dying and the deadNowy i poprzedni album Megadeth czyli „Dystopia” dzieli najdłuższa w historii zespołu przerwa wydawnicza. Przez te 6 lat w ekipie Mustaine’a wydarzyło się wiele i to głównie w drugiej połowie tego okresu. Najpierw Dave w 2019 roku ogłosił światu, że walczy z rakiem. Na szczęście walka ta zakończyła się sukcesem. Drugi grom uderzył w zeszłym roku kiedy to ogłoszono informację, że „dyscyplinarnie” z zespołem pożegnał się David Ellefson, który tworzył muzyczną historię Megadeth przez łącznie 28 lat.

Takie dwie wstrząsające informacje mogły bardziej sugerować zakończenie kariery zespołu niż nowy album. Ale ostatecznie w czerwcu tego roku premierę miała pierwsza zapowiedź nowego wydawnictwa czyli „We’ll Be Back”, która podbiła moje serce już przy pierwszym przesłuchaniu. Mimo ponad 60tki na karku Mustaine brzmi tu jak w czasach swoich najlepszych dokonań z przełomu lat 80/90 ubiegłego wieku. Utwór jest niesamowicie dynamiczny, chwytliwy i zwyczajnie wpada w ucho. I to w takim stopniu, że aż chce się go zapętlić.

Druga przedpremierowa zapowiedź mogła w pewnym stopniu szokować. Początek wydaje się być standardowy a nawet zbliżony do „We’ll Be Back”. W okolicach połowy czasu trwania „Night Stalkers” wyraźnie zwalnia i za mikrofonem gościnnie pojawia się Ice-T. Na papierze taka kooperacja wygląda co najmniej dziwnie. W praktyce prezentuje się całkiem nieźle i rola rapera jest tutaj raczej marginalna. Sam utwór natomiast mimo ponad 6 minut trwania żwawo galopuje przez większość czasu i wywołuje jak najbardziej pozytywne wrażenie.

W zasadzie to samo można powiedzieć o ostatniej przedpremierowej zapowiedzi czyli 'Soldier On!” chociaż tutaj czuć już wyraźną zmianę klimatu kierującą zespół w rejony twórczości sprzed około 20 lat – głównie „The System Has Failed”. W dniu premiery ukazał się jeszcze utwór tytułowy, który z pewnością wywoła szeroki uśmiech na twarzach fanów Monty Pythona ponieważ zawiera fragment z kultowego „Świętego Graala”. Sam utwór z kolei bez problemu odnalazłby się w twórczości Megadeth z lat 90tych ubiegłego stulecia.

Cztery utwory „puszczone w eter” nie dawały jasnego obrazu tego czego możemy spodziewać się po nowym wydawnictwie, chyba że ktoś oczekiwał muzycznej podróży przez różne etapy historii zespołu. I w sumie te osoby były najbliżej prawdy. 'The Sick, The Dying… And The Dead!” przynosi w podstawowej wersji 12 utworów poszerzonych w praktycznie każdym wariancie o różne kombinacje nagrań bonusowych.

Tutaj doszło do sporej pomyłki ponieważ zamienione zostały tytuły utworów dedykowanych dla EMP i Targetu. Niemniej jednak podstawka trwa ponad 55 minut, wraz z bonusami ten czas wydłuża się średnio o 7-10 minut. I niestety czas ten momentami czuć chociaż początek krążka w ogóle tego nie zwiastuje.

Po otwierającym album utworze tytułowym Mustaine serwuje nam świetny „Life In Hell”, który nawiązuje do najlepszych czasów zespołu.  Dalej mamy „Night Stalkers”, po którym następuje „Dogs Of Chernobyl”. Jest to pierwszy fragment albumu, w którym możemy odczuć, że momentami utwór dąży donikąd i niepotrzebnie ciągnie się przez ponad 6 minut. Ponownie jest w przypadku „Sacrifice”, który na tle poprzedników wypada co najmniej średnio.

Następny w kolejce „Junkie” również ciężko będzie zaliczyć do zespołowych klasyków. Lepiej sytuacja przedstawia się w kontekście pseudo-balladowego „Killing Time”, który poprzedzony jest „Psychopaty” będącym dla niego swego rodzaju wstępem. Całkiem przyjemnie prezentuje się „Celebutante”. Z kolei „Mission To Mars” sprawia wrażenie do bólu naiwnego. Album w wersji podstawowej zamyka „We’ll Be Back”, który ratuje lekko mieszane uczucia.

„The Sick, The Dying… And The Dead!”  jest zwyczajnie za dużo. W teorii 55 minut to niedużo ale w praktyce czas ten momentami zwyczajnie się dłuży. Mamy tu dużo bardzo fajnych fragmentów ale trafiło się również kilka zapychaczy, bez których całość prezentowałaby się zdecydowanie lepiej. Słuchając całości te słabsze fragmenty tracą na znaczeniu ze względu na szczęśliwy układ utworów. Jednak na wyrywki do takiego „Sacrifice” w ogóle nie mam ochoty wracać.

Można zatem powiedzieć, że mogło być pięknie a wyszło „tylko” solidnie. Jednak mimo różnego rodzaju perturbacji życiowych i przetasowań w składzie nowy materiał zwyczajnie cieszy. W perspektywie czasu nowy album pewnie nie znajdzie się w zespołowym topie tylko raczej w środku zestawienia ale bez problemu znajdę co najmniej kilka innych pozycji, do których będę wracał rzadziej niż do „The Sick…”.

Moja ocena -> 7/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *