Od tego albumu wszystko się zaczęło. Zakochany w twórczości Metalliki, po którą sięgnąłem jeszcze w podstawówce, zacząłem drążyć. Przeskoczenie z modemu na stałe łącze na przełomie wieków zdecydowanie mi to ułatwiło. Byłem wtedy na etapie grunge’u no ale ta Metallica… I solówka z „Fade To Black”, o której nie mogłem zapomnieć. Na forach internetowych zacząłem szukać jakiegoś rankingu/zestawienia najlepszych solówek thrashowych. W jednym z postów ktoś bardzo mocno sugerował, że to co w solówkach generował Hammett to jeden wielki syf i tylko „Tornado Of Souls” Megadeth się liczy. Nie pozostało mi nic innego jak tylko przesłuchać i ocenić samemu. Aż tak skrajnie bym do tego nie podchodził ale fakt faktem – „Tornado Of Souls” wgniotło mnie w fotel. Nagle okazało się, że oprócz ubóstwianej Mety są jeszcze inne kapele grające równie świetną muzykę(po Slayera sięgnąłem w trzeciej kolejności, Exodusa, Overkilla i Testament poznałem dopiero kilka lat później). No i tak rozpoczęła się moja przygoda z Megadeth, która trwa do dziś. Gdybym prowadził statystyki to pewnie okazałoby się, że to właśnie do Rust In Peace wracam najczęściej. W sumie nic dziwnego bo to cholernie dobry materiał – przez wielu uznawany za najlepszy w dorobku zespołu(dzielnie bije się o ten tytuł z Peace Sells…;). Osoby poznające twórczość rudego chronologicznie może zaskoczyć „lifting” kapeli w porównaniu do 3 wcześniejszych albumów. Rust In Peace brzmi potężnie, bardziej nowocześnie, profesjonalnie. Ta odmiana w ogóle nie przeszkodziła zespołowi w solidnym łojeniu. Album jest szybki, ciężki, dynamiczny. Na 9 utworów całkowicie na spokojnie zagrany jest tylko najkrótszy na płycie „Dawn Patrol”. Lżejsze fragmenty występują jeszcze chociażby w „Five Magics”. Jednak utwór ten zaczyna się od kilkusekundowego ciosu nokautującego. Później – przez ponad 5 minut trwania utworu – atmosfera zmienia się jeszcze kilkukrotnie a całość jest bardzo rozbudowana i wielowątkowa. Od spokojnego wstępu rozpoczyna się „Poison Was The Cure”. Około zakończenia pierwszej minuty rudy drastycznie podkręca obroty. I to właśnie w tej odsłonie(czyli na szybko i ciężko) Rust In Peace sprawdza się najlepiej. Album w świetnym stylu otwiera „Holy Wars… The Punishment Due”. A to dopiero początek góry lodowej – dalej jest jeszcze lepiej. „Hangar 18” i „Take No Prisoners” wgniatają w fotel. Kroku dzielnie dotrzymuje im „Tornado Of Souls” i „Rust In Peace… Polaris” i praktycznie cała reszta. Mustaine ściga się z Friedmanem w ilości generowanych (w większości) świetnych solówek. Duet ten osiąga mistrzostwo w drugiej części „Hangar 18”, który brzmi jak hip hopowa bitwa na freestyle’e. Jednak zamiast głosów mamy tu gitary;) Słuchacz nie zdąży jeszcze dobrze pozbierać szczęki z podłogi po Hangarze a tu już atakuje go w brutalny sposób „Take No Prisoners” będący jak walec po tuningu. Utwór napędzany jest przez świetne „wiosłowanie”. W ogóle gitary na RIP robią piorunujące wrażenie. Swoje 5 groszy do efektu dorzuca z pewnością produkcja, która sprawia, że właśnie na wiosłach słuchacz skupia się najbardziej. Gitary na poprzednich krążkach również prezentowały świetny poziom ale to właśnie tu najłatwiej mi było wyłowić różne smaczki i ciekawe riffy. Wszystkie te plusy, „ochy” i „achy” składają się na efekt końcowy, który jest jednym z moich ulubionych albumów thrashowych w historii.
Reedycja krążka z 2004 roku zawiera dodatkowo „My Creation”, który w zasadzie niczym się nie wyróżnia oraz 3 dema utworów z właściwego RIP. „Gołym uchem” słychać tutaj przepaść, która dzieli dema od efektu końcowego. Ale przyznam szczerze, że w takiej konwencji RIP też by mi pasował gdyby Mustaine przyłożył się bardziej do wokali. Bo te drażnią jeszcze bardziej niż zwykle;)
Moja ocena -> 10/10
(w komentarzach stara recenzja albumu z 2012 roku)
Genialna płyta. Sięgnąłem po nią po usłyszeniu „Tornado of Souls” i całość zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Od tamtej pory uświadomiłem sobie, że Meta to nie szczyt thrashowych popisów. Teraz w zasadzie to chyba mój ulubiony zespół z Wielkiej Czwórki- podoba mi się, że Megadeth stawia na takie połamane riffy i skomplikowane kompozycje. Fajnie było posłuchać albumu w całości na Sonisphere w 2010 chociaż tego dnia ekipa Mustaine’a nie wypadła najlepiej.
Stara wersja recenzji:
Na początku była fascynacja Metalliką. No ale po pewnym czasie Meta się osłuchała i człowiek zapragnął czegoś nowego. Znalazłem pewne forum internetowe gdzie toczyła się zażarta dyskusja na temat najlepszej thrashowej solówki gitarowej. W postach często powtarzała się ta z „Tornado Of Souls” Megadeth. Na fali fascynacji tym co wyprawiał Hammet np. w „Fade To Black” postanowiłem sprawdzić czy faktycznie może być coś jeszcze lepszego, kupiłem płytę no i do dziś Rust In Peace pozostaje w mojej ścisłej czołówce najlepszych krążków thrashowych. Mamy tu praktycznie wszystko co prawdziwe tygrysy lubią najbardziej: mnóstwo solówek powplatanych w gitarową, szybką jazdę. Do tego wszystkiego dochodzi rudy na wokalu. W dyskografii Megadeth jego głos brzmiał różnie, tu wychodzi to bardzo dobrze i razem z muzyką tworzy świetną całość. Już na początku dostajemy tu 3 dynamiczne killery(„Holy Wars…”, „Hangar 18” i „Take No Prisoners”), później dosłownie na chwilę zwalniamy (m.in. „Five Magics”, „Lucretia”, „Dawn Patrol”) żeby zaraz znów przyspieszyć(m.in. „Tornado Of Souls”, utwór tytułowy). Ogólnie dominuje tu nacisk na prędkość i dynamikę. Rust In Peace wpada w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu i nie chce z niego wypaść. Całość brzmi świetnie, jak na thrash jest cholernie przebojowa i nośna ale jednocześnie utrzymana w duchu gatunku. Podczas gdy Metallica zaczynała odjeżdżać w inne rejony, rudy z ekipą nagrał jeden z pomników stylu. Thrashtersztyk:) Każdy znać powinien. Zwłaszcza, że na obecną chwilę można kupić ten krążek w śmiesznie niskiej cenie.
Moja ocena -> 10/10