Moja znajomość z Manic Street Preachers trwa już od 23 lat kiedy to ukazał się „This Is My Truth Tell Me Yours” czyli największy sukces komercyjny Walijczyków. Od tego czasu śledziłem wszelkie singlowe poczynania zespołu, jednak bez zagłębiania się we wcześniejszą twórczość. Zmiana nastąpiła w 2009 roku kiedy to „Manics” wystąpili na Szczecin Rock Fest – bardzo ciepło przyjętej ale niestety jednorazowej imprezie, na której pojawili się jeszcze m.in. Keiser Chiefs, Chris Cornell i Limp Bizkit.
Duża część koncertowej setlisty opierała się utworach ze starszych albumów czyli zgodnie z nazwą festiwalu było rockowo. Skłoniło mnie to do zakupu i poznania dyskografii grupy. Odnalazłem w niej wiele fragmentów, do których wracam co jakiś czas ale również i takie, które od wielu lat kurzą się na półce bez większych szans na zmianę tego stanu.
Podobna sytuacja ma miejsce z albumami wydanymi już po festiwalu gdzie od razu po premierze nabyłem tylko „Postcards From A Young Man”. Kolejne 3 albumy w mojej kolekcji pojawiły się stosunkowo niedawno i to raczej z „obywatelskiego obowiązku” uzupełnienia luki w dyskografii i sentymentu niż zainteresowania nagranym materiałem.
„Ultra Vivid Lament” dla odmiany trafił do mnie w dniu premiery, bez śledzenia wcześniejszych zapowiedzi. Przed odsłuchem nie miałem praktycznie żadnych oczekiwań. Spodziewałem się jedynie kolejnego podobnego albumu utrzymanego w konwencji niezobowiązującego pop rocka, który świetnie „gra w tle” ale po końcowych dźwiękach nie pozostawia w głowie zbyt wiele.
Zaskoczyło mnie już pierwsze przesłuchanie ponieważ „Ultra Vivid Lament” zawiera wyjątkowo dużo fragmentów, które wyraźnie wpadają w ucho. Za sprawą bardzo chwytliwych refrenów i charakterystycznych momentów świetne wrażenie robi już rozpoczęcie albumu w postaci „Still Snowing In Sapporo”, „Orwellian” oraz „The Secret He Had Missed”. Uwagę przykuwa zwłaszcza ten ostatni za sprawą Julii Cumming, której wokal (obok kilku elementów muzycznych) sprawia, że utwór brzmi jak zagubiony fragment twórczości Abby.
Na tle całości wyróżnia się również „Blank Diary Entry” gdzie za mikrofonem gościnnie udziela się Mark Lanegan. Utwór ten utrzymany jest w stylistyce od lat prezentowanej przez amerykańskiego artystę i stanowi przyjemną odskocznię od monotonii, która wkrada się na krążek w drugiej połowie albumu.
I tu do gry wkracza jeden z większych minusów wydawnictwa czyli ułożenie utworów. „Efekt WOW” wywołany świetnym otwarciem mija w okolicach 4-5 utworu gdzie pojawiają się klasyczne, poprawne standardy, które zespół serwuje nam od lat. Fani Manic Street Preachers bez problemu się w nich odnajdą jednak przypadkowi słuchacze mają pełne prawo do odczuwania znużenia zwłaszcza, że tylko „Don’t Let The Night Divide Us” i „Into The Waves Of Love” prezentują żywsze tempo i elementy przebojowości.
Wszystko to sprawia, że „The Ultra Vivid Lament” będzie raczej kolejną pozycją dla wiernych fanów niż albumem, który pozwoli zespołowi poszerzyć horyzonty. W temacie przetrwania próby czasu prognozuję mu podobny scenariusz jak w przypadku trzech poprzednich wydawnictw czyli ewentualną chęć powrotu do pojedynczych utworów, nie zaś do całego wydawnictwa.
Moja ocena -> 6/10